Nie ma co ukrywać. Tak jak wiele innych osób z niecierpliwością czekaliśmy na premierę Sea of Thieves – gry, która obiecywała możliwość wcielenia się w morskich rozbójników rodem z Piratów z Karaibów. Czy warto ją jednak wypróbować? Jak wiele możliwości tak naprawdę w niej mamy? Dowiedzcie się z naszej recenzji.
Sea of Thieves to przygodowa gra koncentrująca się na kooperacji, którą osadzono w otwartym świecie. Świat ten pełen jest piratów, a także wysp do zbadania. Na wyspach można zarówno znaleźć skarby, jak i trafić na śmiertelne niebezpieczeństwa. Produkcję stworzyło studio Rare, które odpowiada między innymi również za słynną serię Donkey Kong.
W Sea of Thieves wcielamy się oczywiście w piratów. Jako ci korsarze możemy eksplorować świat, poszukując skarbów poukrywanych na lądzie i pod wodą. Podczas wypraw mamy również wiele okazji, aby powalczyć z potworami czy innymi piratami, na przykład podczas bitew morskich. Całość okraszono kreskówkową oprawą graficzną, która podkreśla poczucie humoru, z jakim potraktowano klasyczne opowieści o piratach.
Na samym początku nie jest kolorowo
Jak to często bywa w grach, tak i w Sea of Thieves naszą przygodę rozpoczynamy, tworząc własną postać, a w tym przypadku – pirata. No i cóż, jest to pierwszy element w grze, który zawodzi. Nie uświadczymy tu bowiem systemu tworzenia bohatera z prawdziwego zdarzenia, a przynajmniej na razie. Zamiast tego przed naszymi oczami pojawia się grupa losowo wygenerowanych piratów, z której mamy wybrać jednego. Jeżeli z danej grupy nikt nam się nie podoba, możemy wygenerować kolejną. Naprawdę nie rozumiem idei stojącej za tym pomysłem.
Zaraz po stworzeniu pirata mamy w grze do czynienia z koniecznością dokonania kolejnego wyboru – tym razem naszego statku. Niestety, i w tym przypadku można się rozczarować. Opcje są bowiem tylko dwie. Pierwsza to duży trójmasztowiec, na którym zmieści się do czterech graczy – galeon, a druga to slup – mały statek dla jednego lub dwóch graczy. Co z fregatami, brygantynami czy szkunerami?
Po wybraniu statku nie pozostaje nam nic innego jak rozpoczęcie rozgrywki. Po kliknięciu przycisku „Set sail” lądujemy w karczmie na wyspie, przy której zacumowany jest nasz statek. Przed ruszeniem w otwarte morze możemy udać się do przedstawicieli trzech frakcji – Merchant Alliance, Order of Souls lub Gold Hoarders, aby odebrać od nich zadania (które początkowo są darmowe), bądź po prostu udać się w podróż w wybrane miejsce.
Być może zauważyliście, że do tej pory nie wspomnieliśmy o żadnym samouczku w grze. Dlaczego? Otóż, po prostu go w niej nie ma. Byłoby to zrozumiałe, gdyby sterowanie i wszystkie inne mechaniki w Sea of Thieves były intuicyjne, ale nie są. Wszystkiego musimy dowiadywać się zatem metodą prób i błędów, bądź z Internetu (no, może poza tym, jak otworzyć ekwipunek). Nam na przykład trochę czasu zajęło nam dotarcie do tego, że po odebraniu questa możemy nacisnąć przycisk E, a następnie wybrać kartkę z danym zadaniem, aby sprawdzić, na czym ma ono dokładnie polegać. Ciekawe, co jeszcze musimy odkryć.
Żegluga jest jedną z przyjemniejszych części Sea of Thieves, do czasu
Sea of Thieves to gra o piratach, a co piraci robili poza łupieniem, plądrowaniem, piciem rumu i śpiewaniem szant? Oczywiście żeglowali. Dlatego też żegluga jest ważnym elementem gry. Trzeba przyznać, że twórcy do pracy nad nim się przyłożyli.
Tutaj pływanie statkiem nie jest w żaden sposób zautomatyzowane. Trzeba własnoręcznie podnosić kotwicę, rozkładać żagiel, ustawiać go w odpowiednim kierunku w stosunku do wiatru, trzymać ster czy nawet ustalać kurs. Nie możemy skorzystać nawet z żadnej mini mapy – do naszej dyspozycji jest tylko mapa położona na stole w kajucie kapitana oraz kompas. Wszystko to sprawia, że kooperacja w Sea of Thieves jest bardzo przyjemna. Gracze mogą dzielić się obowiązkami i wzajemnie uzupełniać. Jedna osoba może trzymać ster, druga zajmować się żaglami czy kotwicą, trzecia ustalać kurs, a czwarta siedzieć w gnieździe i wypatrywać statków innych graczy na horyzoncie. Opanowanie tego wszystkiego daje ogromną satysfakcję. Niemniej jednak, z drugiej strony sprawia, że samotny graczy, który chciałby popływać sam, się w Sea of Thieves po prostu nudzi.
Warto dodać, że na morzu możemy spotkać statki innych graczy i wziąć udział w bitwach morskich. Te są niezwykle emocjonujące. Podczas ich trwania mamy bowiem jeszcze więcej do zrobienia niż zwykle. Część załogi musi strzelać kulami armatnimi w przeciwników, ktoś inny manewrować statkiem, a jeszcze inna osoba łatać ewentualne dziury powstałe w kadłubie i wylewać wiadrem wodę, która przedostała się pod podkład.
Żegluga w grze studia Rare jest przyjemna także za sprawą klimatu jaki tworzą obijające się o kadłub fale i wiatr dmuchający w żagiel. Jednak wszystko co piękne z czasem się kończy i…
…na lądzie magia znika
Jak się okazuje, świat Sea of Thieves jest zadziwiająco pusty. Na wielu wyspach nie znajdziemy absolutnie, ale to absolutnie niczego ciekawego. Jedyne co na nich możemy podziwiać to drzewa, krzewy, skały i może kilka losowo rozrzuconych beczek. Tylko niektóre postanowiono wzbogacić o struktury przykuwające uwagę podróżników.
Wymienione wcześniej zadania otrzymywane od frakcji rozgrywają się zawsze według trzech scenariuszy – albo musimy złapać jakieś zwierzę, albo znaleźć skrzynię ze skarbem, albo zabić szkielety w danym miejscu i dostarczyć do odpowiedniej osoby ich czaszki. Na tym kończą się aktywności będące do naszej dyspozycji. Dość mało ich, nieprawdaż?
Wszystko to sprawia, że mimo przyjemności płynącej z żeglowania Sea of Thieves szybko zaczyna się nudzić. Zadania są powtarzalne, na poszczególnych wyspach spędza się dosłownie po kilka chwil, a czas potrzebny do podróżowania między nimi jest dość długi. Co więcej, spotkamy na nim tylko jeden rodzaj przeciwników. Są nimi tylko i wyłącznie szkielety. Na morzu możemy natrafić jeszcze na Krakena, ale nie jest o to łatwo, a z resztą mowa tylko o ogromnych mackach i niczym więcej.
Na domiar złego, w Sea of Thieves nie ma żadnej fabuły, żadnej kampanii, czy wyraźnego celu. To chyba największa wada tej gry. Dodatkowo, w grze nie umieszczono systemu rozwoju postaci. Przypomnijmy, że premierę tytułu wielokrotnie przekładano. Co twórcy robili podczas tych wszystkich lat produkcji? My nie mamy pojęcia.
Zdobyliśmy wszystkie skarby świata – i co teraz?
Jak już wspomnieliśmy, w Sea of Thieves nie ma wyraźnego celu. Za wykonane zadania zdobywamy złoto i reputację. A po co nam to złoto i ta reputacja? Złota potrzebujemy do kupowania fajniejszych elementów kosmetycznych, a reputacji, żeby odblokowywać u sprzedawców… fajniejsze elementy kosmetyczne (bronie, ubrania, instrumenty, części statków). Dzięki wyższej reputacji otrzymujemy również dostęp do nowych (ale podobnych do poprzednich) zadań, które możemy realizować po to, aby… zdobywać jeszcze więcej złota i jeszcze fajniejsze elementy kosmetyczne. A po co to wszystko? Żeby bajerować, ehm…. żeby imponować innym graczom. Koło się zamyka.
Jak widać, wykonywanie zadań w Sea of Thieves w zasadzie do niczego nie prowadzi, a wirtualne skarby w grze nie mają w zasadzie żadnej wartości. Nowe bronie to przecież tylko błyskotki, które nie dodają nam siły ataku. Analogicznie jest w przypadku innych elementów, które możemy kupić. W ogóle nie wpływają one na późniejszą rozgrywkę.
Przynajmniej oczy i uszy mają się czym nacieszyć
Sea of Thieves obecnie nie posiada zbyt wielu mocnych stron, ale jedną z nich z pewnością jest oprawa wizualna. Humor umieszczony w grze oraz lekki ton zabawy jest przez kreskówkową grafikę bardzo dobrze podkreślany. Egzotyczne wyspy są kolorowe i bujne, a postaci spotykane w grze po prostu wyjątkowe. Na największą pochwałę zasługuje jednak to, co możemy podziwiać na morzu. Zmieniające się warunki pogodowe naprawdę świetnie odwzorowano. Może sztormy w prawdziwym życiu nie są niczym przyjemnym, ale w tej grze przyjemnie się na nie patrzy.
Przyjemnie patrzy się także na wszystko to, co twórcy gry umieścili pod wodą – wraki statków, rafy koralowe, podwodne rośliny, i nie tylko. Przy okazji warto wspomnieć o realistycznej mechanice pływania, wykonanej dużo lepiej niż w wielu innych grach. Tutaj pływanie po prostu nie jest toporne, a zarazem gwarantuje odpowiednią porcję realizmu.
Równie dobrze w Sea of Thieves zrealizowano oprawę dźwiękową. To właśnie muzyka w grze najbardziej przyczynia się do tego, że posiada ona klimat rodem z Piratów z Karaibów. Co ciekawe, tytuł ten oferuje możliwość wyciągnięcia z ekwipunku, w dowolnym momencie, instrumentu – liry korbowej czy koncertyny – i zagrania na nim skocznej żeglarskiej melodii.
Od razu widać, że Sea of Thieves to produkt niedopracowany
Myśleliście, że wymieniliśmy już wszystkie wady gry studia Rare? Jeśli tak, to byliście w ogromnym błędzie. Do niedoboru zawartości i innych bolączek można doliczyć jeszcze wiele grzechów. Wśród nich są liczne błędy, które prowadzą do rozłączania się z grą i utratą zdobytych skarbów. Dodatkowo, wiele razy zdarzało nam się trafić na lagujące serwery, na których rozgrywka była po prostu nieprzyjemna.
Teraz spróbujcie zgadnąć, ile Sea of Thieves kosztuje. 180 zł? 200? Nie i nie. Za tą grę zarówno w wersji na Xboxa One, jak i na PC musimy zapłacić 250 zł. Tak, 250 zł. Dla nas jest to wręcz niewyobrażalne, zwłaszcza że gra nie oferuje wiele.
Osobno muszę skrytykować oprogramowanie, z pomocą którego Sea of Thieves pobiera się i instaluje na komputerach osobistych – Microsoft Store. Nawet nie myślcie o tym, żeby po rozpoczęciu pobierania gry to pobieranie przerwać, a następnie wyłączyć komputer. Istnieje spore ryzyko, że po uruchomieniu go wszystko będziecie musieli pobrać od nowa, ze względu na błąd o numerze 0x80070005. My natrafiliśmy na niego nie raz, a dwa razy. Co więcej, już po pobraniu całej zawartości mieliśmy do czynienia po raz kolejny z tym samym błędem, mimo że komputera w trakcie pobierania nie wyłączaliśmy. Na szczęście udało się nam ten problem rozwiązać, korzystając z TEJ porady.
Na temat Sea of Thieves nie można powiedzieć niczego innego niż to, że tej gry do ideału brakuje naprawdę, ale to naprawdę wiele. Posiada ona solidne fundamenty, a są nimi chociażby system żeglugi i kooperacji czy oprawa audiowizualna, ale… to tylko fundamenty. W zasadzie, Sea of Thieves nadal nie wyszło z wersji beta. Aby gra mogła tego dokonać, twórcy muszą się jeszcze sporo napracować.
Kingdome Come: Deliverance wzięło mnie z zaskoczenia. Nie sądziłam, że niezależne studio może przygotować tak dobrą i tak rozbudowaną grę RPG. Ale czy jest to produkcja idealna? Przekonajcie się, czytając moją recenzję.
Kingdom Come: Deliverance to gra RPG, ale gra RPG inna od wszystkich. Dlaczego? Otóż, nie spotkamy w niej smoków czy też innych mitycznych stworów, ani nie doświadczymy w niej magii. Akcję tego tytułu osadzono bowiem w realiach historycznych, w średniowiecznej Europie, a dokładniej w XV-wiecznych Czechach. Z tego powodu ważnym aspektem gry jest realizm, o który twórcy z Warhorse Studios postanowili jak najdokładniej zadbać.
Tłem fabularnym dla Kingdom Come jest najazd na Czechy węgierskiego króla Zygmunta Luksemburskiego, który postanowił przejąć władzę w Czechach, odbierając ją z rąk swego przyrodniego brata. W związku z tymi wydarzeniami kraj ogarnęła wojenna zawierucha.
Głównym bohaterem gry jest Henryk, syn kowala mieszkającego w grodzie Skalica. Pewnego dnia wioska protagonisty została zaatakowana i zniszczona przez armię wroga, a jego rodzice – zabici. Henryk, który poprzysiągł zemstę i wypełnienie ostatniej woli ojca, został wplątany w wielką politykę i sieć intryg związanych z próbą uratowania prawowitego króla Czech – Wacława IV – oraz samego kraju.
Od zera do bohatera
Powodów do tego, aby nie zagrać w Kingdom Come: Deliverance nie brakuje (o tym więcej później), ale owa gra posiada jedną bardzo ważną zaletę, która sprawia, że nie można się od niej odciągnąć. Tą zaletą jest historia. Jest ona dosyć prosta i sztampowa, jednak ani przez chwilę nie nuży. Dlaczego? Między innymi dlatego, wokół kogo ta historia się obraca, a obraca się ona wokół bohatera, z którym łatwo się utożsamić. Henryk nie jest wszechwiedzącą, supersilną i nieomylną postacią. Zamiast tego mamy do czynienia z młodym synem kowala, który chciałby zobaczyć trochę świata i nauczyć się walki mieczem.
Na początku rozgrywki Henryk jest w zasadzie bezsilny w obliczu jakiegokolwiek zagrożenia i dopiero potem nabiera doświadczenia, które ułatwia mu radzenie sobie w świecie. W końcu, po śmierci rodziców w zasadzie cudem uciekł on ze Skalicy, a potem, w Ratajach, dostał się na służbę do straży miejskiej.
W Średniowieczu zajęć nie brakuje
Jak w każdej grze RPG, tak i w Kingdom Come: Deliverance kolejne wątki fabuły poznajemy, wykonując zadania główne. Tutaj są one zróżnicowane i ciekawie skonstruowane, a co więcej – towarzyszą im bardzo dobrze wyreżyserowane cutscenki. Naprawdę, aż chce się wszystkie te zadania wykonywać. Równie mocno w Kingdom Come chce się wykonywać wszelakie zadania poboczne, przy tworzeniu których deweloperom ze studia Warhorse nie brakowało wyobraźni. Dzięki nim możemy poznać niemalże wszystkie uroki życia w średniowieczu.
I zadania główne, i te dodatkowe oferują nam cały szereg wyborów. Kto powiedział, że musimy zamienić Henryka w ulubieńca całego narodu? Do różnych problemów przedstawionych w grze możemy podejść na różne sposoby. Do nas na przykład będzie należeć decyzja, czy w pewnym zadaniu kogoś spróbujemy przekonać do naszych racji pieniędzmi, przemocą, czy też słowami. Podejmowane przez nas decyzje wpływają nie tylko na relacje z innymi ludźmi czy bieg przyszłych wydarzeń, ale także na nasze umiejętności.
Skoro wspomniałam o umiejętnościach, to powiem, że jest ich naprawdę mnóstwo. Możemy rozwijać chociażby sztukę walki wręcz, strzelania z łuku, walki mieczem długim, mieczem krótkim czy innym orężem. Nie wszystkie umiejętności wiążą się jednak z walką. Możemy bowiem także nauczyć się i udoskonalić umiejętność czytania, włamywania się, skradania, zielarstwa, warzenia mikstur, a nawet… picia alkoholu. No cóż, w Kingdom Come na nudę nie można narzekać. W grze rozwijamy także kilka podstawowych atrybutów, do których zalicza się siła, zręczność, witalność i retoryka, czyli zdolność do budowania wypowiedzi. Im wyższe poziomy umiejętności i wspomnianych atrybutów zdobędziemy, tym łatwiejsza stanie się dla nas rozgrywka.
Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie
System walki w Kingdom Come jest jednym z lepszych spośród wszystkich, które dotychczas spotkałam w grach. Tutaj bowiem nie chodzi tylko o bezmyślne wymachiwanie mieczem czy pięściami. Ataki wymierzamy pod różnymi kątami, zważając na to, jak ustawiony jest przeciwnik i jak najłatwiej będzie mu nasze ataki zablokować. Przy okazji sami musimy pamiętać o defensywie. Jeśli nie będziemy stosować odpowiednich bloków, uników czy zwodów, bardzo szybko zginiemy. Oczywiście, łatwiej jest się bronić z tarczą w ręku, ale wtedy nasza moc ofensywna spada. Gdy oberwiemy bardzo mocno, możemy zacząć krwawić. Wtedy z każdą sekundą poziom naszych punktów życia będzie spadał. I nie, w tym przypadku nie zbawią nas żadne eliksiry, a przynamniej dopóki nie zakończymy pojedynku. Dopiero po nim będziemy mogli chociażby zabandażować rany, co krwawienie zatamuje.
Warto dodać, że po potyczce nasze życie nie odnowi się automatycznie. Zostanie ono na pewnym poziomie zablokowane, wraz z wytrzymałością, która określa chociażby to, przez jak długi czas możemy biec sprintem czy to, ile ataków możemy wykonać zużywając wytrzymałość całkowicie. Aby taką blokadę zdjąć, należy udać się do łaźni lub po prostu się przespać.
Im wyższy poziom umiejętności walki będziemy posiadać, tym więcej sztuczek, w tym kombinacji ataków, będziemy mogli podczas bitew wykorzystać. Na szczęście, te umiejętności możemy trenować na specjalnych arenach, gdzie mistrzowie miecza uczą nas nowych ruchów, pojedynkując się z nami z użyciem drewnianej broni.
Realizm, realizm i jeszcze raz realizm
Jak już wspomniałam, twórcy Kingdom Come postawili w swej grze na realizm. Dlatego też Henryk musi na przykład jeść i spać. Bez odpowiednich zapasów jedzenia możemy doprowadzić do śmierci głodowej bohatera, ale jeśli spożyjemy żywność przeterminowaną, ten się zatruje. Jeśli natomiast doprowadzimy go do granic senności, Henryk zacznie mrużyć oczy czy kiwać się. W takim stanie postać ma trudności na przykład ze skuteczną walką.
Realizm przejawia się także w wielu innych aspektach gry. Na przykład, jeśli udamy się do miasta w brudnych czy zakrwawionych ubraniach, strażnicy mogą zechcieć nas przeszukać. Taki sam stan sprawi, że mieszkańcy będą odczuwać w naszym towarzystwie niepokój. Co więcej, jeżeli popełnimy jakieś przestępstwo w danym mieście i będą przy nim świadkowie, nasza reputacja w tym mieście spadnie. Możemy pójść nawet do więzienia.
Ale czy z realizmem można przesadzić? Kiedy kończy się realizm, a zaczyna niepotrzebne utrudnianie rozgrywki? Zdecydowanie wtedy, gdy grę można zapisywać ręcznie tylko przez pójście spać bądź wypicie specjalnego, kosztownego trunku – zbawiennego sznapsa. Na szczęście, niedawno Kingdom Come: Deliverance otrzymało patch 1.3, który wprowadził opcję „Zapisz i Wyjdź”.
Oczywiście, realizm nie jest niczym złym. Między innymi dzięki niemu Kingdom Come ma wysoką wartość edukacyjną. Za sprawą gry możemy zobaczyć na przykład, jak wyglądały stroje czy budynki w epoce średniowiecza lub dowiedzieć czegoś o historii Czech. Co ciekawe, w produkcji umieszczono coś, co nazwano kodeksem, a co jest zbiorem chociażby wartościowych informacji na temat historycznych bitew, czy postaci.
Czechy są piękne, ale…
No właśnie… ale. Pod względem graficznym Kingodom Come wypada całkiem nieźle. Postaci, budowle czy wyposażenie zaprojektowano dosyć szczegółowo, ale tak samo dobrze nie prezentują się drzewa czy trawa. Na dodatek, często tekstury poszczególnych obiektów wczytują się bardzo długo. Problem ten najłatwiej jest zauważyć w miastach, gdzie często dość dużo czasu potrzeba na pojawienie się wszystkich NPC czy ścian budynków. Na szczęście, wszystko to rekompensują ładne krajobrazy.
Dużo lepiej moim zdaniem w Kingdom Come wypada oprawa dźwiękowa. Muzyka towarzysząca wizytom w karczmie sprawia, że aż chciałoby potańczyć się w rytm średniowiecznej muzyki, natomiast szum drzew i odgłosy ptaków w dziczy koją wszelkie nerwy. Pobyt w czeskich lasach w grze może być bardzo miłym doświadczeniem… o ile w jego trakcie nie natraficie na bandytów.
Błąd błędem błędy pogania
Wcześniej napisałam, że powodów do tego, aby nie zagrać w Kingdom Come nie brakuje. Te powody to głównie… ogrom błędów. Wiele z nich niejednokrotnie kończy się koniecznością wyłączenia i ponownego włączenia gry, a co za tym idzie – utraty jakiejś części postępów. Niemniej, bardzo dobrą wiadomością jest to, że przytoczony już przeze mnie patch o numerze 1.3 wiele z nich wyeliminował.
Mimo wprowadzonej aktualizacji w grze dalej kuleje jednak optymalizacja. Powiedziałam już o długości wczytywania się tekstur, ale nie wymieniłam jeszcze problemu, jakim są ekrany ładowania. Te spotkamy przy próbie rozpoczęcia jakiejkolwiek rozmowy czy włączaniu mapy, a zawsze trwają one kilka sekund. Trudno się do nich przyzwyczaić.
Czy Kingdom Come: Deliverance jest warte swojej ceny?
Mimo omówionych bolączek uważam, że Kingdom Come: Deliverance jest naprawdę bardzo dobrą grą, która wciąga na długie godziny i gwarantuje świetną zabawę. Poza tym, z każdą kolejną aktualizacją powinna stać się ona jeszcze lepsza. Jasne, 215 złotych jak za grę niezależną to dużo, ale i tak wydaje mi się, że kupując Kingdom Come nie wyrzucicie pieniędzy w błoto.
W zeszłym tygodniu w Internecie pojawiły się plotki o tym, iż w 2018 roku na rynku zadebiutuje Call of Duty: Black Ops IV. Teraz te plotki okazały się prawdziwe. Informacja została potwierdzona przez samego wydawcę tytułów z serii Call of Duty – Activision.
Nad Call of Duty: Black Ops IV pracuje studio Treyarch, które odpowiedzialne jest za wszystkie dotychczasowe gry z sub-cyklu Black Ops. Co ciekawe, podano już nawet światową datę premiery tej produkcji. Call of Duty: Black Ops IV ma pojawić się na rynku 12 października tego roku, na PC oraz konsolach PlayStation 4 i Xbox One.
W przypadku Call of Duty październikowa data premiery jest… nietypowa. Zwykle tytuły z tej serii debiutują w listopadzie, tak jak to miało miejsce w przypadku Call of Duty: WWII, Call of Duty: Infinite Warfare, Call of Duty: Black Ops III, Call of Duty: Advanced Warfare, Call of Duty: Ghosts, i nie tylko.
Obecnie nie wiadomo niczego więcej na temat gry. Być może zapowiedziano ją już teraz ze względu na przeciek. Pełnoprawna prezentacja Call of Duty: Black Ops IV ma odbyć się dopiero 17 maja. Musimy na nią po prostu poczekać.
Ciekawe czy Call of Duty: Black Ops IV zabierze nas do przyszłości. Właśnie tak było w przypadku Black Ops II i Black Ops III. Jedynie akcja pierwszego Black Ops rozgrywała się w czasach zimnej wojny.
Jakiś czas temu na Twitchu przez przypadek natrafiłam na transmisję z gry, której nigdy dotąd nie widziałam. Tą grą było They Are Billions – nowy RTS, który zainteresował mnie na tyle, by samemu spróbować w nim swoich sił. No cóż, cieszę się, że ten tytuł znalazł się w mojej bibliotece.
Wczesny Dostęp na Steamie nie cieszy się dobrą renomą. Zbyt dużo znalazło się w nim gier, które zawiodły użytkowników tej platformy. Ja na przykład żałuję, że swego czasu postanowiłam wydać swoje pieniądze na ARK: Survival Evolved. Niemniej, raz na jakiś czas w we Wczesnym Dostępie pojawiają się tytuły, które są naprawdę dobre. Jednym z takich tytułów jest gra, która moim zdaniem pokazuje, że RTSy jeszcze nie umarły. Ta gra to They Are Billions.
They Are Billions jest RTSem, ale można zauważyć w nim też elementy z gier typu Tower Defence. Nie jest to bowiem typowa strategia czasu rzeczywistego, w której sztuczna inteligencja także buduje swoją bazę i wysyła przeciwko nam swoje jednostki. Walczymy w niej bowiem z hordami… zombie. Tak, akcja tej produkcji rozgrywa się w postapokaliptycznym świecie, opanowanym przez nieumarłych.
Obecnie They Are Billions oferuje tylko jeden tryb rozgrywki – Survival. O co w nim chodzi? Przed każdą potyczką musimy wybrać rodzaj mapy, na jakiej chcemy grać, ilość zainfekowanych, z którymi będziemy mieli do czynienia oraz liczbę dni, przez które spróbujemy przetrwać. Im więcej dni wybierzemy tym łatwiej – mamy wtedy więcej czasu na przygotowanie się do obrony przed poszczególnymi falami zombie.
Rozgrywkę zaczynamy zawsze tylko z Centrum Dowodzenia i kilkoma jednostkami wojska. Od tej pory musimy dosłownie walczyć o przetrwanie, co nawet na „łatwym” poziomie trudności nie jest błahostką. Warto od razu rozstawić wojska tak, abyśmy mieli pewność, że zombiaki z żadnej strony nie będą mogły dostać się do Centrum Dowodzenia. Utrata tego budynku oznacza przegraną.
TRUDNE POCZĄTKI
Zaznaczę tu od razu, że w They Are Billions nie znajdziecie żadnego samouczka. Wszystkiego trzeba dowiedzieć się, korzystając z metody prób i błędów. Na szczęście, interfejs jest na tyle przejrzysty, żeby szybko zrozumieć, że najpierw musimy zbudować namioty, w których mieszkać będą koloniści. To oni zwiększają nam przypływ złota, a także gwarantują robotników.
Jak wiadomo, mieszkańcy kolonii muszą cos jeść, więc zaraz po namiotach trzeba zbudować chatki myśliwych lub rybaków. Ale skąd wziąć surowce na dalszą rozbudowę – chociażby drewno? Potrzebujemy tartaków. Po postawieniu jeszcze kilku budynków przekonacie się, że żeby wszystkie sprawnie działały potrzebny będzie prąd, generowany przez wiatraki, a w późniejszym etapie rozgrywki także przez elektrownie. Inne surowce jakie możemy zdobywać w They Are Billions to kamień, żelazo oraz ropa.
Warto dodać, że złoża w grze nigdy się nie kończą, tak jak drewno w lesie, czy ryby w jeziorze. Raz postawiony budynek będzie zawsze pozyskiwał dany materiał. Poza tym, to ile jednostek surowców konstrukcje będą zbierać, zależy od ich lokalizacji. Przy stawianiu budynków warto więc co nieco kombinować – być może gdy zechcecie postawić kopalnię nieco bardziej „na lewo”, to zagwarantujecie sobie większy przypływ kamienia czy żelaza.
SURVIVAL TO NIE SIELANKA
Rozbudowując kolonię należy pamiętać o jej obronie – budować mury, wieże, czy balisty. Najlepiej jest szybko postawić także taki budynek jak garnizon, aby zacząć zwiększać swoje wojsko. W końcu, bez tego wszystkiego nie poradzimy sobie z zombiakami, które czasem lubią zaatakować miasto (im większy poziom trudności, tym ich ataki są częstsze). Podczas rozgrywki z czasem będziemy mogli opracowywać nowe technologie, które pozwolą na rekrutowanie silniejszych jednostek oraz budowanie wytrzymalszych murów i bardziej śmiercionośnych struktur obronnych.
Raz na kilkanaście do kilkudziesięciu dni w grze otrzymamy komunikat, że z danego krańca mapy, z podaną liczbę godzin zacznie w naszą stronę zmierzać fala zombie. Jest to jeden z głównych powodów, dla których należy z każdej strony zadbać o odpowiednie obwarowania, zwłaszcza że każda kolejna fala jest silniejsza. Rozgrywka to nieustanna walka z czasem – nigdy nie wiadomo czy na pewno zdążymy z umocnieniem kolonii przed następnym atakiem.
Najważniejszym sprawdzianem jest jednak ta ostatnia fala, która ma miejsce pod koniec rozgrywki i nadciąga z wszystkich czterech kierunków. Dopiero wtedy okazuje się, czy po drodze na pewno wszystko odpowiednio dobrze rozplanowaliśmy i przemyśleliśmy. Nigdy nie mamy jednak gwarancji, że do tej fali dotrwamy.
PORAŻKA KRYJE SIĘ TUŻ ZA ROGIEM
Można powiedzieć, że They Are Billions to takie Dark Souls III RTSów. Gra nie wybacza absolutnie żadnych błędów, nawet na łatwym poziomie trudności. Wystarczy, że przez przypadek wpuścicie do kolonii jednego zombiaka, aby wszystko zaprzepaścić. Przekonałam się o tym na własnej skórze. W moim przypadku taki jeden zombiak zainfekował domy kolonistów, z których w efekcie wyszło więcej zobie. W kilka chwil powstało ich tyle, że nie miałam szans na powstrzymanie ich przed dotarciem do Centrum Dowodzenia.
Co ciekawe, w They Are Billions nie spotkamy tylko takich klasycznych zombie, które prą przed siebie z wyciągniętymi w przód ramionami, powłócząc nogami. Na coraz trudniejszych poziomach trudności częściej będziemy spotykać wytrzymalszych i groźniejszych wrogów, takich jak grube zombiaki, czyli tanki, które mogą pochłaniać nadprogramowe dawki ołowiu czy harpie, które mogą skakać przez mury. Co gorsza, czasem na mapie można trafić na całe siedziby zombie, które dawniej były ludzkimi miastami. Cóż, nie próbujcie ich niszczyć, dopóki nie zgromadzicie porządnej armii. Nieprzygotowani niepotrzebnie ściągnięcie na siebie dodatkową hordę wrogów.
AURA MROŻĄCA KREW W ŻYŁACH
Na pochwałę w grze zasługuje muzyka. Świetnie współgra ona ze steampunkowym klimatem oprawy wizualnej, a dodatkowo potęguje wrażenie, że w każdej chwili nasza kolonia może zamienić się w kolejne siedlisko nieumarłych. Duże znaczenie w grze mają wszelkiego rodzaju dźwięki. Szum miasta przyciąga w jego stronę dodatkowych zombie, a całą hordę wrogów łatwo jest na siebie ściągnąć, wysyłając do walki żołnierzy, którzy korzystają ze skutecznych ale głośnych karabinów. W eliminowaniu pojedynczych przeciwników lepsze są łuczniczki, które posyłają w ich stronę bezszelestne strzały.
Skoro wspomniałam o oprawie wizualnej, dodam tylko, że jest ona co najmniej ładna. Podoba mi się sposób, w jaki zaprojektowano wszystkie budynki i jednostki. Wyglądają one oryginalnie, a oczy cieszy wszystko to, co się wokół nich dzieje.
RYSA NA SZKLE?
Mimo że They Are Billions nadal jest we Wczesnym Dostępie, to jest to gra naprawdę świetna. Mapy są generowane proceduralnie, przez co każda rozgrywka jest inna, a kolejne przegrane zachęcają do podejmowania się następnych prób przechytrzenia zombiaków. Z resztą, jak już w końcu uda nam się wygrać, zawsze możemy uruchomić grę na wyższym poziomie trudności.
Myślę jednak, że wszystko to się w końcu znudzi, a twórcy z czasem będą musieli wprowadzić nowe tryby rozgrywki i kampanię fabularną. Wtedy też gra będzie nieco bardziej warta swojej ceny. Obecnie kosztuje ona aż 89,99 złotych.
Ważną zaletą They Are Billions, której nie można pominąć, jest zaskakujący brak błędów i bugów, co w przypadku Early Accesu jest ewenementem.
Jedno jest pewne – They Are Billions to tytuł niesamowicie wciągający. Podczas gdy w pracy 5 minut możecie odczuwać niczym 5 godzin, w tym przypadku jest odwrotnie – 5 godzin mija niczym 5 minut. Mogę go więc go z całym sercem polecić. Uważam, że istnieją małe szanse na to, iż They Are Billions się Wam nie spodoba.