Wrażenia z World of Warcraft Classic – ta gra to coś więcej niż nostalgia

Wrażenia z World of Warcraft Classic – ta gra to coś więcej niż nostalgia

15 lat – tyle czasu trzeba było czekać, aby na nowo powrócić do świata Azeroth z początków World of Warcraft. Na szczęście, jakimś cudem Blizzard przekonał się do pomysłu przywrócenia starej wersji swojej gry. Jako że tak się stało, postanowiłam dla Was sprawdzić, czy World of Warcraft Classic rzeczywiście jest tak świetny, na jaki się zapowiadał. Poznajcie zatem moją opinię.

Trudno zliczyć godziny, które spędziłam w World of Warcraft. Pamiętam jeszcze moje początki w grze, za czasów dodatku The Burning Crusade, gdy przemierzałam jej niesamowity świat jako druid Tauren. Nie z każdym rozszerzeniem zapoznałam się naprawdę dogłębnie, wracając do zabawy gdy pozwalał mi na to czas, ale śmiało mogę stwierdzić, że mam świadomość tego, jak bardzo World of Warcraft zmieniło się na przestrzeni lat. Niemniej jednak, nigdy nie miałam okazji zagrać w World of Warcraft jeszcze przed premierą The Burning Crusade i zaznać tak zwanej „vanilli”. Dlatego też z wielką ekscytacją czekałam na World of Warcraft Classic.

Zanim jeszcze World of Warcraft Classic zadebiutował, słyszałam tylko historie o tym, jak wiele „vanilla” wymagała od graczy w porównaniu do obecnego WoW-a. Potem mogłam przekonać się o tym, oglądając transmisje czy filmy z beta testów Classica. Nic nie mogło mnie jednak przygotować na to, czego zaznałam w Classicu osobiście.

W World od Warcraft Classic na wszystko trzeba zapracować

Każdy kto gra obecnie lub grał w World of Warcraft: Battle for Azeroth wie, że w tej edycji gry można bardzo dużo zrobić samemu. Nie dość, że nasza postać jest w stanie pokonać przynajmniej 5 mobów na raz, to potrafi sama poradzić sobie z mobem elitarnym. A jak jest w World of Warcraft: Classic? Każdy, kto spróbował w tej edycji zaatakować nawet nie trzy, a dwa moby na raz, szybko przekonał się, że nie był to dobry pomysł, zwłaszcza gdy jego wyposażenie nie było na najwyższym poziomie (a o takie trudno). Co więcej, w Classicu nie wyobrażam sobie wykonywania niektórych questów czy udawania się do niektórych jaskiń samodzielnie. Poziom trudności jest naprawdę wysoki.

Choć na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że wysoki poziom trudności, sprawiający że World od Warcraft Classic jest po prostu żmudniejszy od Battle for Azeroth, odpycha od gry, rzeczywistość jest zgoła inna. Jako że na wszystko w Classicu trzeba zapracować, zdobywanie kolejnych poziomów, wykonywanie kolejnych questów i ulepszanie swojego uzbrojenia daje w tej wersji gry dużo, dużo większą satysfakcję niż w Battle for Azeroth.

W Classicu możecie znaleźć przyjaciół

Wysoki poziom trudności w World of Warcraft Classic często dosłownie zmusza graczy do tworzenia grup, do porozumiewania się ze sobą. To z kolei pozwala na zawarcie w grze znajomości, które mogą okazać się przydatne później. Ogromne znaczenie w grze mają gildie, dużo większe niż w BfA. Ułatwiają one poszukiwanie osób, z którymi chcielibyśmy wspólnie zabrać się za questa czy podziemia, a te poszukiwania prowadzimy częściej niż w obecnym WoWie. W Battle for Azeroth rzadko kiedy muszę się z kimkolwiek kontaktować. Jeśli chce udać się do podziemi czy raidu, wystarczy że skorzystam z „group Findera”. Teraz rozumiem, jak wiele uroku ten system odbiera tytułowi.

W Battle for Azeroth podziemia zwykle są tak łatwe, że rzadko kiedy gracze muszą omawiać jakiekolwiek strategie, rozmawiać ze sobą. Zapobiega też temu fakt, iż mana i wszelkie inne zasoby w tej edycji gry regenerują się tak szybko, że jedzenie i picie jest w zasadzie zbędne. W Classicu cała grupa musi się raz na jakiś czas zatrzymać, aby przynajmniej osoba lecząca mogła zregenerować manę. Każdy ruch grupy musi być też dużo bardziej przemyślany – w innym wypadku tę zaatakuje cała horda mobów, co zaowocuje wipem. Dzięki temu jej członkowie komunikują się ze sobą, wyciągają wnioski z popełnianych błędów, planują co zrobić dalej, poznają się, a co za tym idzie – tworzą genialne wspomnienia. Moim zdaniem obecna wersja WoWa zbyt mocno skupia się na nagrodach, przedmiotach i złocie, a zbyt mało na samych odczuciach płynących z grania. Inaczej jest w przypadku Classica, gdzie cała droga do osiągnięcia czegokolwiek ma ogromne znaczenie.

World of Warcraft: Battle for Azeroth oferuje graczom mnóstwo wygód. Nie dość, że w tej wersji gry można mieć latającego mounta, dzięki któremu możemy prędko dostać się gdziekolwiek chcemy, to mapa świata dosłownie usiana jest miejscami, do których możemy dolecieć automatycznie. Tak samo świat jest usłany „spirit healerami”, przy których nasz duch pojawia się po śmierci. Brak tych wygód może być dla niektórych w Classicu niesamowicie uciążliwy.

Ogromna część Classica to chodzenie. Flight master znajduje się zwykle w jednym punkcie danego obszaru mapy – na przykład, w Westfall jest tylko w Setinel Hill. Podobnie jest ze spirit healerami. Co więcej, gdy zginiemy w podziemiach, nie odradzamy się, tak jak w dzisiejszym WoWie, na początku podziemi, a właśnie przy spirit healerze, od którego musimy ponownie do podziemi zawędrować. Na domiar złego, pieniądze wpada do naszej kieszeni tak powoli i odpływa z niej przy kupowaniu umiejętności tak szybko, że nawet jeśli zdobyliśmy poziom potrzebny do jazdy na mouncie, niekoniecznie stać nas na kupno tego mounta. Mnie osobiście te kwestie nie irytują, ale z pewnością istnieje wiele osób, które za ich sprawą wolą zabawę w Battle for Azeroth.

Wadą WoW Classic, która potrafi być uciążliwa nawet dla mnie jest to, jak mało questów vanilla oferuje. Często poszczególne lokacje nie dysponują wystarczającą liczbą zadań, która pozwoliłaby mi po ich wykonaniu na przejście do lokacji oferującej wyższy poziom trudności. Zamiast tego muszę przejść do lokacji o tym samym poziomie trudności, a tych nie jest wiele – zwykle mam tylko jedną alternatywę. To sprawia, że gdy gram drugą postacią, muszę wykonywać dokładnie te same zadania, zamiast dla urozmaicenia spędzać nią czas w innym miejscu. Poza tym, często lokacje o tym samym poziomie trudności są od siebie bardzo, bardzo oddalone. To oznacza nie dość że długą, to często również niebezpieczną i kosztowną podróż.

Na szczęście, questy realizowane w WoW Classic gwarantują dużo przydatniejsze nagrody niż questy podczas levelowania w Battle for Azeroth. W Battle for Azeroth questy często oferują nagrody o statystykach gorszych niż przedmioty, które już nosimy. W Classicu to jest rzadkością. Nieco częściej można mieć z tym do czynienia, jeżeli levelując ulepszacie także swoje profesje i przede wszystkim mamy tu na myśli te profesje, które pozwalają na tworzenie uzbrojenia. W zasadzie, ogólnie rzecz biorąc wszystkie profesje mają w Classicu dużo większe znaczenie niż we współczesnym WoWie. Każda oferuje coś, co jest niezwykle przydatne i podczas levelowania, i podczas tak zwanego „endgame’u”.

Wracając do questów, z jakiegoś powodu nie przeszkadza mi także fakt, że wiele z zadań to zadania typu „zabij ileśtam takich mobów”, czy „idź zabij ileś tam takich mobów i zabierz im takie przedmioty”. Chyba po prostu pogodziłam się z faktem, że ważnym elementem WoW-a Classic jest grind. Z resztą, ten grind daje mi dziwną… przyjemność. Może właśnie dlatego, że nagrody z questów są wartościowe i dają satysfakcję.

Grafika też jest ważna

Jak wiadomo, World of Warcraft zadebiutował w 2004 roku. Wtedy branża gier do dyspozycji miała zupełnie inną technologię niż teraz, co doskonale pokazywała oprawa graficzna vanilli. Osobiście preferuje w World of Warcraft Classic zabawę w świecie wyglądającym tak jak WoW z 2004 roku, ale jeśli w waszym przypadku nie jest tak samo, do dyspozycji macie wyższe ustawienia graficzne. Dokładnie tak, Blizzard pozwolił graczom na upiększenie sobie vanilli. Prawdę mówiąc, zapewne nawet jeśli sięgniecie po te wyższe ustawienia, i tak poczujecie klimat starego WoWa. Ten to bowiem nie tylko grafika, ale poza samą rozgrywką także muzyka, która nadal pozostaje genialną.

Nie bez powodu premierze Classica towarzyszyły kolejki z piekła rodem

Nie mam wątpliwości, że kolejki do World of Warcraft Classic były gigantyczne (w dniu premiery i długo po nim) nie tylko za sprawą nostalgii, ale również dlatego, że vanilla World of Warcraft był najzwyczajniej w świecie genialną grą. Muszę przyznać, że bawię się w nim dużo, dużo lepiej niż w Battle for Azeroth. To powiedziawszy, nie śmiem wystawić Classicowi żadnej oceny. Mowa bowiem o grze tak charakterystycznej, między innymi za sprawą że ma 15 lat, że to co dla mnie może być jej zaletami, dla wielu innych będzie jej wadami, i odwrotnie. Zachęcam Was, na podstawie mojego opisu Classica, do tego abyście samodzielnie ten tytuł ocenili. Jeszcze bardziej zachęcam Was do tego, abyście także Classica wypróbowali. Gwarantuje Wam, że warto to zrobić. Ta gra da wam poważne wciry i nie wybaczy Wam żadnego błędu, ale za to właśnie ją pokochacie. Istnieje nawet ryzyko, że przez nią rzucicie pracę czy szkołę i zaczniecie coraz mniej spać.

Control – recenzja thrillera sci-fi z fenomenalną oprawą graficzną

Control – recenzja thrillera sci-fi z fenomenalną oprawą graficzną

Jeśli słyszeliście kiedyś o horrorze Alan Wake, to wiecie, że studio Remedy potrafi zadbać o odpowiedni klimat w grze. Ten czuć było na odległość od zwiastunów gry Control, thrillera science fiction, który niedawno doczekał się swojej premiery. O produkcji głośno było nie tylko za sprawą intrygującej fabuły i surrealistycznej rozgrywki, ale także ponoć za sprawą fenomenalnej oprawy graficznej, doprawionej efektami ray tracingu firmy Nvidia. Sprawdziliśmy, czy gra Control jest godna Waszej uwagi.

Control zaczyna się tak, jak zaczynają powieści Hitchcocka. Od razu mamy do czynienia ze swoistym „trzęsieniem ziemi”, a potem napięcie nieprzerwanie narasta. Gracze wcielają się w postać Jesse Faden, która dręczona wizjami i wspomnieniami z przeszłości w poszukiwaniu odpowiedzi na swoje pytania udaje się do tajemniczego nowojorskiego wieżowca. W budynku, w którym siedzibę ma Federalne Biuro Kontroli, dzieją się wydarzenia nie z tego świata. Dość powiedzieć, że kilka minut po wejściu do pozornie opuszczonego budynku Jesse zastaje martwego dyrektora FBK, którego niespodziewanie… zastępuje. Wtedy też w swoje ręce dostaje jedno ze swoich dwóch narzędzi walki.

Wydarzenia rozgrywające się na ekranach komputerów są wybitnie surrealistyczne, a gatunek gry najlepiej określałoby pojęcie thrillera sci-fi z domieszką horroru. Control to produkcja, której wydarzeń po prostu nie da się przewidzieć. Każda minuta rozgrywki toczącej się z perspektywy trzecioosobowej to odkrywanie nowych tajemnic zarówno wielkiego budynku, psychiki bohaterki, jak i czającego się wszędzie Syku – mrocznych sił, które przejmują ciała i umysły pracowników Biura Kontroli.

Od lat nie grałam w tytuł, który wypełniony był po brzegi tak fenomenalnym i ciężkim klimatem. Pamiętam oczywiście świetne Metro Exodus, jednak uniwersum Control jest znacznie mroczniejsze, bardziej przytłaczające, przerażające i tajemnicze. Potęguje je fenomenalna oprawa graficzna, której nie przyćmiewają nawet dość sterylnie zaprojektowane pomieszczenia. Nie skłamię pisząc, że opad szczęki powodują efekty świetlne, których doświadczyć mogą przede wszystkim użytkownicy kart Nvidia GeForce RTX. Wydaje się, że to właśnie Control jest najbardziej efektowną grą, jeśli chodzi o pokaz możliwości ray tracingu. Ogrywałam tytuł na karcie Palit RTX 2080 Ti i miałam możliwość bawić się z maksymalnymi ustawieniami, w rozdzielczości 2K. Jeśli ktoś uważa, że ray tracing to tylko mrzonki i bezsensowne fajerwerki, to powinien zagrać w pozycję studia Remedy na takim sprzęcie. Zmieni zdanie.

Zwiedzanie zakamarków Najstarszego Domu jest niezwykle ciekawym doświadczeniem, a Control nagradza graczy ciekawskich. Podobnie jak w kultowej grze Metroid z NESa gracz otrzymuje jedynie zdawkowe wskazówki na temat miejsc, do których powinien się udać, a mapa nie zawsze ułatwia nawigację. Pewne zakamarki budynku są niedostępne i aby do nich się dostać wymagane są uprawnienia stosownego poziomu. Zaliczając kolejne misje głównego wątku fabularnego oraz zadania poboczne często przechodzimy przez te same korytarze – z czasem możemy skręcić w niedostępny wcześniej zaułek, odkrywając kolejne sekrety posępnego uniwersum. Control to jedna z niewielu gier, w której chce się czytać znalezione materiały. Znaleźć można nie tylko je, ale także ulepszenia. Tak, gra zawiera elementy RPG.

Jak wspomniałam na początku, gracz dysponuje zarówno bronią konwencjonalną w postaci przybierającego różne formy (strzelby, granatnika i innych) spluwy o nazwie Serwobroń, a także umiejętnościami paranormalnymi – na początku telekinezy. Staczając kolejne walki z opętanymi przez syk zbieramy punkty ulepszeń, a także przedmioty pozwalające odblokować kolejne formy broni. Do każdej formy broni instalować można modyfikatory poprawiające jej właściwości bojowe. Rozwijać możemy także samą postać Jesse.

Broń w grze ma nieskończoną ilość amunicji, ale co jakiś czas trzeba ją przeładować, co zajmuje dłuższą chwilę. Wtedy jedynym orężem pozostaje umiejętność ciskania elementami otoczenia w przeciwników. Silnik fizyczny w grze spisuje się naprawdę dobrze i rozwalać można całkiem sporo leżących wkoło przedmiotów. Zdolność telekinezy zużywa również energię, więc trzeba umiejętnie balansować pomiędzy „przegrzaniem” broni, a korzystaniem z nadprzyrodzonych mocy. Tak, Jesse można śmiało nazwać mianem superbohaterki, która na przestrzeni rozgrywki staje się coraz potężniejsza. Coraz bardziej wymagający stają się również przeciwnicy.

Oponenci potrafią pojawić się dosłownie znikąd i co wrażliwszych graczy przyprawić niemalże o zawał serca. O ile wielu wrogów stanowi mięso armatnie, to walki z „bossami” są naprawdę wymagające. Checkpointowy system zapisu rozgrywki sprawia, że niektóre potyczki przyprawiają o frustrację. Może to i dobrze, że Control nie jest kolejną produkcją, która nie traktuje gracza poważnie?

Control daje naprawdę sporo swobody w zakresie eksplorowania wielkiego gmaszyska. Niektórych miejsc początkowo lepiej nie odwiedzać, ale w wielu innych znajduje się cała masa smaczków, które czynią rozgrywkę niebywale ciekawą. Dość powiedzieć, że zaliczenie głównego wątku fabularnego zajmuje mniej więcej kilkanaście godzin, a drugie tyle spędzić można przy czerpaniu frajdy z wykonywania misji pobocznych, które często okazują się dużo bardziej wymagające. Niektóre sekrety są naprawdę dobrze ukryte, przez co gra ma w sobie coś z kultowych produkcji z lat 90′ ubiegłego wieku.

Po Control nie spodziewałam się… niczego. Powiem szczerze: materiały promocyjne wyglądały ciekawie, ale do dzieła studia Remedy podchodziłam z dystansem. Miło się zaskoczyłam. Ta produkcja ma to coś, co potrafi przyciągnąć do ekranu monitora na dłużej. Czy to propozycja, do której będzie wracało się po jednokrotnym ukończeniu? Nie sądzę – walki są jednak zbyt powtarzalne, a po odkryciu wszystkich sekretów gra nie będzie w stanie ponownie zaskoczyć. Nie jest to w żadnym wypadku zarzut. Z Control powinien zmierzyć się każdy – choćby po to żeby zobaczyć jak fenomenalnie są w stanie wyglądać dzisiejsze gry (na odpowiednio wydajnych komputerach z kartami z serii RTX) i przekonać się, że da się zrobić w dzisiejszych czasach grę TPP z fenomenalną fabułą i narracją, której paradoksalnie jednym z najsłabszych stron będzie… walka.

Mocne strony:Słabe strony:
fenomenalna oprawa graficznawspaniale wyglądający ray tracingkilkanaście godzin fabuły głównejkilkanaście godzin misji pobocznychtrzymająca w napięciu fabułaintrygujący, pełny niespodzianek świat gryatmosfera świetnego thrillera sci-ficiekawa fizyka obiektównieco zbyt sterylne projekty wnętrzsystem zapisu na bazie checkpointówwalki są powtarzalne

Ocena ogólna: 8,5/10

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 15) – mamy powody do dumy!

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 15) – mamy powody do dumy!

Recenzje sprzętu Lenovo Legion regularnie pojawiają się w różnych miejscach sieci oraz w prasie drukowanej. Zastanawiacie się czy warto kupić laptopy i komputery Lenovo Legion? Być może poniższe testy pomogą Wam dokonać właściwego wyboru. Tym razem sięgnęliśmy także po testy z czołowych serwisów anglojęzycznych!

Urządzenia Lenovo Legion tworzymy z myślą o Was, graczach. Jesteśmy otwarci na Wasze sugestie i wsłuchujemy się w potrzeby zarówno e-sportowców, jak i początkujących graczy. W naszej ofercie znajdziecie nie tylko komputery i laptopy dla graczy, ale także akcesoria – myszki, zestawy słuchawkowe, mechaniczne klawiatury, a nawet podkładki.

1. Benchmark.pl – Lenovo Legion Y530 – recenzja. Popularna piętnastka w akcji

„Lenovo Y530 to prawdopodobnie najlepszy laptop spośród tańszych rozwiązań dla graczy. W testowanej konfiguracji z mocnym procesorem wyśmienicie sprawdza się w grach sieciowych, a nawet strumieniowanie rozgrywki nie będzie tutaj problemem. Wydajność w grach dla pojedynczego gracza jest zadowalająca i obecnie nie ma gry, w którą byśmy nie zagrali chociaż w średnich detalach. Dostajemy także bardzo szybki dysk i porządną matrycę, ale przede wszystkim świetnie zaprojektowaną obudowę i zaryzykujemy stwierdzeniem, że najcichszy system chłodzenia w tej klasie sprzętu.”

Lenovo Legion Y530 – zalety według testującego:

  • wysoka jakość wykonania
  • bardzo szybki procesor
  • dobra (w tej cenie) wydajność w grach
  • szybki dysk SSD
  • wysoka kultura pracy

2. PurePC – Test Lenovo Legion Y740 – atrakcyjny notebook z GeForce RTX 2060

„Legion Y740-17 jako najnowszy przedstawiciel serii radzi sobie całkiem nieźle. Dużo elementów jest tutaj spójnych i tworzących atrakcyjną całość. Świetny design (moim skromnym zdaniem), który nie krzyczy nachalnie, że laptop jest dla graczy. Producent dość mocno stonował stronę wizualną, a jedynym w zasadzie aspektem świadczącym o charakterze urządzenia jest logo marki na zewnętrznej pokrywie. Oprócz tego mamy dobrej jakości klawiaturę, ekran IPS 144 Hz z aktywnym modułem NVIDIA G-Sync oraz bardzo dobre głośniki ze wsparciem dla Dolby Atmos. W tym budżecie nadal rzadko stosuje się osobny subwoofer i tym bardziej mnie cieszy, że Lenovo nic w tym względzie nie zmieniło. Wydajność również stoi na przyzwoitym poziomie. NVIDIA GeForce RTX 2060 umożliwia bez większych problemów na komfortową rozgrywkę w wysokich ustawieniach oraz przy rozdzielczości 1920×1080 pikseli.(…)”

Lenovo Legion Y740 – zalety według testującego:

  • wysoka jakość wykonania, aluminiowa obudowa
  • bardzo wygodna klawiatura oraz touchpad
  • solidny zestaw złączy I/O
  • mocne głośniki ze wsparciem dla Atmosa
  • ekran IPS 144 Hz z NVIDIA G-Sync
  • satysfakcjonująca wydajność karty RTX 2060
  • niskie temperatury obudowy

3. Kacperciak – *RECENZJA SUPER LAPKA* (LENOVO LEGION-Y530) GAMINGOWY

4. Konsolowe.info – Test: Lenovo Legion Y25F – monitor dla graczy i nie tylko

„(…) Obcowanie z Lenovo Legion to prawdziwa przyjemność i aż żałowałem, kiedy musiałem go odesłać. Jeśli szukacie uniwersalnego monitora, na którym możecie z przyjemnością oglądać filmy i grać, Lenovo Legion Y25F jest pozycją, którą warto rozważyć. Plusem jest też cena monitora – wynosi ona niecałe 1000 zł, co jak na sprzęt gamingowy jest całkiem przyzwoitym poziomem.”

Lenovo Legion Y25F – zalety według testującego:

  • matryca 144 Hz
  • AMD FreeSync
  • doskonałe kąty widzenia
  • wsparcie dla HDR
  • uniwersalność zastosowań
Wolfenstein: Youngblood – recenzja. Satysfakcjonujący shooter dla dwojga

Wolfenstein: Youngblood – recenzja. Satysfakcjonujący shooter dla dwojga

Od premiery Wolfenstein: Youngblood minęły niecałe dwa tygodnie. Środowisko dziennikarskie mocno podzieliło się w kwestii oceny najnowszej produkcji id Software. Postanowiliśmy podejść do całego tego zamieszania na chłodno i spędzić nieco więcej czasu z grą. Wiecie, „to trzeba na spokojnie”. Co myślimy na temat najnowszego Wolfensteina

Poprzednie odsłony gry Wolfenstein zgarniały świetne oceny zarówno w prasie komputerowej, jak i wśród graczy. Od początku było wiadomo, że Wolfenstein: Youngblood będzie spin-offem i mocno odejdzie od tego, do czego id Software przyzwyczaiło graczy. Wszyscy wiedzieli, że Wolfenstein: Youngblood będzie „czymś innym”, a mimo to w jego stronę posypały się gromy. Naszym zdaniem zupełnie niesłusznie.

Akcję osadzono w latach 80′ ubiegłego wieku w Paryżu. Pomimo uśmiercenia Hitlera przez Blazkowicza władzę nad Europą wciąż sprawują Naziści. Zamiast W.J. Blazkowicza pierwsze skrzypce grają tym razem jego córki – Sophie i Jess, które muszą odnaleźć zaginionego ojca i rozprawić się po drodze z całą armią wrogów. Bohaterki przez cały czas trwania gry podążają ze sobą w ogień walki ramię w ramię. Gracze jeszcze przed rozpoczęciem zabawy mogą wybrać jedną z postaci, a druga… no właśnie.

Największą z nowości jest tryb kooperacji. Świat gry przemierzać można ze znajomymi lub nieznajomymi w ramach naprawdę świetnie działającego matchmakingu. Do dowolnej sesji można dołączyć „w locie”. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by hordy wrogów eliminować wraz z postacią kierowaną przez sztuczną inteligencję. Ta jednak nigdy nie okazuje się być tak skuteczna, jak średnio „ogarnięty” żywy graczy. W opcjach gry można dopuścić, aby dołączali do Was nieznajomi lub znajomi. Możecie też „użyczyć” swoją grę znajomemu (jeśli zdecydowaliście się na zakup droższej wersji), dzięki czemu ten będzie mógł zasmakować zabawy w Wolfenstein: Youngblood bez konieczności kupowania gry.

Wszystkie dostępne lokacje Paryża podzielono na kilka dzielnic, pomiędzy którymi gracz przemieszcza się za pomocą systemu szybkiej podróży. Oprócz wykonywania w nich głównych misji linii fabularnej na graczy czeka cała masa misji dodatkowych. Twórcy gry chcą stworzyć wrażenie półotwartego świata na miarę tego z The Division lub którejś z nowszych gier z serii Deus Ex. Rzadko jest on oczywiście tak rozbudowany, ale miasto zachęca do eksplorowania jego zakamarków kusząc olbrzymią liczbą znajdziek. Wśród tych znajdziecie zarówno przedmioty kolekcjonerskie, jak i takie, które lepiej pomogą zrozumieć fabułę gry. Na mapach rozsiano także monety pozwalające ulepszać broń poprzez ciekawy system personalizacji. Niestety, aby je podnieść, należy na nie kliknąć, co po jakimś czasie staje się nużące.

Półotwarty świat gry i mnogość zadań sprawia, że teoretycznie w dowolnym momencie zabawy można udać się w dowolne miejsce. Jest to założenie teoretyczne, bowiem przeciwnicy (podobnie jak postacie graczy) cechują się poziomami doświadczenia. Walka z wrogami o nieco tylko wyższym poziomie jest trudna, ale oponenci o znacząco większym doświadczeniu są w zasadzie nie do zabicia. Po raz kolejny warto odwołać się do The Division, bowiem oponenci są swoistymi workami na naboje i mało którego da się zabić jednym strzałem – ich poziom życia determinują wyświetlające się paski zdrowia.

Wrogowie są wymagający, a walka – satysfakcjonująca. Oprócz możliwości korzystania z broni maszynowej, w ekwipunku znajdziecie także granaty i przedmioty do rzucania pozwalające po cichu zabijać wrogów. Na ulicach miasta da się znaleźć także wyjątkowo potężną broń stacjonarną, która nierzadko uratuje Wam skórę w walce z bossami lub ciężkimi oddziałami nazistów. W ferworze walki warto korzystać także z umiejętności specjalnych – te odblokowywane są i rozwijane są wraz ze wzrostem doświadczenia sióstr. Zarówno ulepszenia broni, jak i umiejętności rozwijać można w dowolnym momencie zabawy.

W dowolnej chwili można przycisnąć klawisz E i przenieść się do kryjówki ruchu oporu, która jest jedynym miejscem pozwalającym znaleźć wytchnienie. To właśnie tam otrzymacie kolejne zadania. Te są zróżnicowane, jednakże backtracing jest tu na porządku dziennym. Podczas odwiedzania wcześniejszych lokacji odblokujecie z czasem nowe skrytki i otworzycie niedostępne wcześniej drzwi, ale zazwyczaj mierzyli się będziecie z tymi samymi przeciwnikami – ot na wyższym poziomie doświadczenia.

Wbrew wszystkiemu, granie w Wolfenstein: Youngblood nie jest nużące – zwłaszcza, jeśli nie bawicie się w pojedynkę z AI u boku. Każda wymiana ognia daje sporo satysfakcji, gdyż mechanika strzelania stoi na wysokim poziomie. Zróżnicowanie krajobrazu w lokalizacjach pozwala korzystać z przestrzeni nie tylko wertykalnie, ale także horyzontalnie. Niektóre potyczki da się rozwiązać po cichu i bez wywoływania zbędnego alarmu. Gra pozwala zaplanować każdą potyczkę, by zajść wroga od słabo pilnowanej flanki.

Fabuła? Spuśćmy na ten temat kurtynę milczenia. Fabuła jest, ale sposób jej prowadzenia jest raczej nieciekawy. Z czasem anulowałem scenki przerywnikowe, by jeszcze szybciej wskoczyć do akcji, która jest esencją nowego Wolfensteina.

Zabawy starcza na kilkanaście godzin, jeśli wliczymy w to misje poboczne. Po ukończeniu głównej linii fabularnej i misji dodatkowych na graczy czekają codzienne i cotygodniowe wyzwania. Niestety, nagrody w postaci przedmiotów kosmetycznych i możliwości odblokowania dodatkowych ulepszeń to zbyt mało, by zatrzymać nas przy tej grze na dłużej – przypuszczamy, że większość graczy wyjdzie z podobnego założenia.

Wolfenstein: Youngblood to także gra, gdzie zagościła ciekawa technologia NVIDIA Adaptive Shading. NAS odczuwalnie zwiększa wydajność gry poprzez ograniczenie jakości cieniowanych elementów na wygenerowanym obrazie, które znajdują się w najciemniejszych punktach danej klatki. Skoro coś znajduje się w zupełnych ciemnościach, to po co gra miałaby wyświetlać ten element w najwyższych detalach? Podobnie sprawa wygląda przy włączonym rozmyciu obrazu w trakcie ruchu – gracz i tak nie widzi szczegółów w wysokiej jakości, więc NAS automatycznie je obniża. Dzięki temu spada obciążenie GPU, a gracz może liczyć nawet na 20% większą liczbę klatek przy zabawie w wyższych rozdzielczościach. Technologia ta działa znakomicie i zgodnie z zapewnieniami NVIDIA – odczuwalnie poprawia komfort zabawy przy absolutnie niezauważalnym spadku jakości oprawy graficznej.

Podsumowanie

Wolfenstein: Youngblood to gra do której najlepiej podejść bez żadnych oczekiwań. To spin-off, który dla fana serii może okazać się niestrawny, ale dla casualowego gracza będzie naszym zdaniem przyjemną, relaksującą rozgrywką, w której ciągle jest coś do zrobienia. Mechanika strzelania jest satysfakcjonująca – a to w FPSach jest w końcu najważniejsze. Przeciwników jest multum (są też bossowie), a do ich eksterminacji można używać zestawu pukawek, które dodatkowo poddawać można modyfikacjom. Koncepcja częściowo otwartego świata gry przypadła nam do gustu, podobnie jak zróżnicowane zadania. No i ta frajda z zabawy ze znajomym! Oprawa graficzna również prezentuje się fenomenalnie.

Nie obyło się bez paru wpadek, ale mimo wszystko nikną one gdzieś w trakcie akcji. Jasne – występuje tu backtracking. Tak – system skalowania się poziomów oponentów bywa irytujący i nie daje pełni dowolności w wykonywaniu misji. Fabuła? A kto by się przejmował fabułą w tak dynamicznej strzelance.

Wolfenstein: Youngblood to kilkanaście godzin dobrej zabawy. To produkcja, która nie przynosi może w swoim gatunku żadnej rewolucji, ale jest przy tym godna polecenia jako dobrze zrealizowany, relaksujący shooter dla dwojga. Ot, trzeba się pogodzić z kilkoma niedociągnięciami.

Mocne strony:Słabe strony:
dobra zabawa w kooperacjiniezła zabawa solomnóstwo misji do zaliczeniainteresujące projekty poziomówzróżnicowany, modyfikowalny arsenałsatysfakcjonująca mechanika strzelaniacała masa znajdziekmiałka fabułabacktrackingczasem irytujące odradzanie się wrogówkiepski system zapisu stanu grydziwny system skalowania poziomów oponentównużący system podnoszenia monet

Ocena ogólna: 7,5/10

World of Warcraft – testujemy nowości z patcha 8.2

World of Warcraft – testujemy nowości z patcha 8.2

Niestety, z przykrością musimy stwerdzić, tak jak wielu innych graczy, że dotychczasowy przebieg najnowszego dodatku do World of Warcraft, czyli Battle for Azeroth, pozostawiał wiele do życzenia. Przede wszystkim na krytykę zasługiwały system rozwoju opancerzenia, niezbyt wymagające i zachęcające do interakcji z innymi graczami „world questy”, a nawet fabuła rozszerzenia, i nie tylko. Na szczęście, na horyzoncie pojawiła się nadzieja na lepsze czasy w postaci aktualizacji o numerze 8.2. Postanowiliśmy sprawdzić, czy warto wrócić dla niej do World of Warcraft.

Co wprowadza patch 8.2?

Zanim na dobre przejdziemy do oceny zmian wprowadzonych w aktualizacji 8.2, sprawdźmy najpierw, z jakimi zmianami mamy do czynienia. Rise of Azshara, bo tak brzmi nazwa patcha, zabiera nas między innymi do dwóch nowych lokacji – Nazjataru oraz na wyspę Mechagon. Tam rzecz jasna otrzymujemy do wykonania zupełnie nowe zadania oraz poznajemy dalszą część fabuły Battle for Azeroth.

Nazjatar daje nam okazję do zdobywania oraz kupowania nowego rodzaju uzbrojenia – Benthic Gear, które możemy ulepszać. Kupowanie i ulepszanie tego opancerzenia wymaga wydawania nowej waluty – Prismatic Manapearls – którą możemy pozyskiwać, pokonując potężnych przeciwników, wykonując zadania, i nie tylko. W Mechagonie otrzymujemy natomiast dostęp do gigantycznego żelaznego robota, który ma pomagać nam w tworzeniu wyposażenia, mountów, zabawek, i nie tylko – w zamian na części i baterie znajdowane na terenie wyspy.

Rzecz jasna, w nowym patchu pojawił się również nowy dungeon – Operation: Mechagon, a także Raid – Azshara’s Eternal Palace. Tam na graczy czekają zupełnie nowi bossowie oraz nowe wyzwania.

Nie możemy zapominać również o tym, że w aktualizacji reworku doczekał się system Azerite obracający się wokół amuletu Heart of Azeroth. Pozwala on od teraz nie tylko na ulepszanie naszego amuletu, ale również odblokowywanie wielu ciekawych umiejętności poprzez kolekcjonowanie specjalnych „Esencji”.

Kolejną nowością w Rise of Azshara jest wyposażenie dla mountów. Tak, od teraz gracze mogą zakładać na wierzchowce przedmioty, które zwiększają ich prędkość, dają możliwość chodzenia powodzie i zapewniają wiele innych ciekawych „perków”.

W patchu 8.2 doczekaliśmy się również nowego epickiego battlegrounda – Ashran, nowej areny PvP – The Robodrome, kolejnej bitwy – The Battle for Nazjatar, nowych ekspedycji (Island Expeditions), a także nowych wierzchowców oraz możliwości latania w Kul Tiras i Zandalarze. Poza tym, nie zabrakło zmian w balansie i profesjach oraz poprawek błędów

POCZĄTKI Z PATCHEM 8.2

Zaraz po uruchomieniu World of Warcraft z aktualizacją 8.2 i przejściu do swojej postaci, moim oczom ukazało się spore okienko informujące o tym, że mogę rozpocząć quest, który zabierze mnie do Nazjataru – jednej z nowych lokacji w grze. Quest ten zaakceptowałam, po czym otrzymałam rozkaz spotkania się z Królem Gennem Greymane na statku Przymierza zacumowanym w Boralus. Na statku Greymane poinformował mnie, iż Spymaster Mathias Shaw dowiedział się o tym, że ostatnie statki Hordy wkrótce odpłyną z Zuldazaru, a Przymierze ma zamiar je dogonić i zniszczyć. Następnie otrzymałam propozycję udziału w tej misji, co też zrobiłam. Niestety, misja nie przebiegła po misji Przymierza, a to za sprawą bohaterki patcha – Królowej Azshary, która postanowiła sprowadzić floty obydwu frakcji na dno oceanu. W taki oto sposób trafiłam do Nazjataru, a co mnie tam spotkało?

Rzecz jasna nie będę dzielić się spojlerami. Powiem zatem ogólnikowo, że wiele interesujących zadań, choć było i co nieco takich, które zostały napisane leniwie. Podczas ich realizacji udało mi się poznać nowych sprzymierzeńców, a także zmierzyć się z ciekawymi wrogami. W Nazjatarze nie zabrakło również poukrywanych skarbów, których poszukiwanie jak zawsze dawało frajdę. Największe wrażenie wywarło na mnie to, że przedstawicieli wspomnianych nowych sprzymierzeńców można rekrutować. Podczas wykonywania wraz z nimi specjalnych zadań zwiększamy ich poziom doświadczenia, odblokowując ich kolejne umiejętności. Dzięki czemu ci stają się jeszcze bardziej pomocni podczas przemierzania dna oceanu.

W Nazjatarze poznałam również nowy system ulepszania uzbrojenia, które możemy otrzymać jako nagrodę za niektóre questy, bądź kupić za nową walutę. Mowa o Benthic Gear, który początkowo otrzymujemy na poziomie 385 i możemy ulepszyć nawet do poziomu 425. Ulepszanie jednak również wymaga wydawania waluty (im wyższy poziom, tym w większej ilości). System ten jest ciekawy, ale obawiam się, że dążenie do maksymalnego poziomu Benthic Gear może wymagać sporo grindu, a ten nie zawsze jest mile widziany.

Zaskoczył mnie fakt, że raz na jakiś czas w Nazjatarze odbywa się bitwa, w której każdy w dowolnym momencie może wziąć udział. Mowa o Batte of Nazjatar, która w przeciwieństwie do innych bitew – o Stormgrade czy o Darkshore – nie stanowiła eventu PvE, do udziału w których trzeba się zakolejkować, a event PvE raz na jakiś czas uruchamiany w otwartym świecie gry.

Niestety, w Nazjatarze zawiodły mnie World Questy, które bardzo szybko udało się odblokować. Te powtarzały bowiem dotychczasowe schematy i zwykle polegały na zabijaniu grupek potworków. Szkoda… Co więcej, do gry powróciły dzienne questy, które równie dobrze mogłyby być World Questami.

COŚ NA CO WSZYSCY CZEKALI

Dość szybko po udaniu się do Nazjataru otrzymałam wiadomość o Magniego Bronzebearda wzywającego mnie do Komnaty Serca w Silithus w celu przekazania mi ważnych wieści. Tutaj muszę stwierdzić, że moim zdaniem zostałam wyrwana stamtąd zbyt szybko. Na szczęście aby udać się do Magniego wystarczyło kliknąć w kilka portali. W Komnacie Serca dowiedziałam się, że on i MOTHER odkryli nowy sposób na uleczenie ran Azeroth. Sposób ten ma polegać na zasileniu naszego amuletu – Serca Azeroth – pewnymi esencjami, które wzmocnią i jego i naszą postać. Po wysłuchaniu ich wypowiedzi zostałam wysłana w celu odnalezienia pierwszej esencji. Gdy wyznaczone zadanie wykonałam, moim oczom ukazał się nowy system ulepszania amuletu, stworzony nieco na wzór broni artefaktowych z dodatku Legion, jednak bardziej skomplikowany.

Teraz, zamiast odblokowywać wyłącznie pasywne umiejętności umieszczone na okręgach, podnosząc poziom serca Azeroth odblokowujemy dodatkowe dwa pomniejsze sloty na umiejętności (jeszcze jeden, o większym znaczeniu, odblokowujemy po wykonaniu zadania wprowadzającego do systemu). Aby uzyskać dostęp do umiejętności, które będziemy mogli do tych slotów przenieść, musimy odnaleźć poszczególne esencje, porozrzucane po Azeroth. Umieszczenie umiejętności w slocie o większym znaczeniu powoduje odblokowanie jej aktywnej wersji, a w slocie pomniejszym wersji pasywnej. Co więcej esencje, a więc także umiejętności, można ulepszać. Jak widać, system ten oferuje bardzo duże pole do popisu i jest znacznie bardziej atrakcyjny niż jego poprzednia, biedna edycja.

WYPRAWA W NIEZNANE

Rise of Azshara to bardzo duży patch, który jak już wspomniałam zabiera nas nie do jednej, ale aż do dwóch nowych lokacji. Poza Nazjatarem podczas rozgrywki zwiedziłam zatem nie tylko Nazjatar, ale również Wyspę Mechagon, którą udało mi się odnaleźć po krótkich poszukiwaniach przeprowadzonych z ekspedycją gnomów. Oczywiście nie mogę powiedzieć, jak fabuła potoczyła się później, ale śmiało mogę stwierdzić, że cała wyspa jest niezwykle interesującym doświadczeniem. Nie brakuje na niej ciekawych zadań i przeciwników, ale chyba na największą pochwałę zasługuje jej projekt, oddający klimat królestwa zmechanizowanych gnomów.

Na Wyspię Mechagon miałam okazję wypróbować nowy system craftingu wprowadzony przez Blizzard – Junkyard Tinkering. Pozwala on między innymi na tworzenie mountów, petów, zabawek, pierścieni i trinketów, i nie tylko, jednak to jest możliwe dopiero po odnalezeniu poszczególnych projektów oraz składników. System ten jest ciekawym dodatkiem do patcha, który skutecznie urozmaica zabawę.

Warto wspomnieć, że na Wyspie Mechagon można znaleźć dodatkowo zepsute maszyny potrzebujące naprawy. Te możemy naprawiać sami bądź z innymi graczami. Warto sie w te naprawy angażować, ponieważ gwarantują dostęp do rzadkich mobów w innym przypadku niewidocznych. Każego dnia naprawy potrzebują inne maszyny, a więc treści dostępne na wyspie nieustannie się zmieniają.

Jak widać, Wyspa Mechagon to unikatowe miejsce, w którym Blizzard zrealizował wiele niecodziennych pomysłów. Oby tak dalej!

WRAŻENIA Z NOWYCH PODZIEMI I RAIDU

Dungeon, który został wprowadzony w aktualizacji 8.2 – Operation: Mechagon, jest dostępny tylko na poziomie mitycznym, a przynajmniej na razie. Oznacza to, że nie możemy udać się do niego za pośrednictwem Dungeon Findera. Niemniej, jest to przykład przyjemnych podziemi, w których można bardzo dobrze się bawić. Znajdziemy w nich aż 8 bossów (jest to megadungeon), którzy po pokonaniu zostawiają przydatne przedmioty.

Równie przyjemny jest najnowszy raid – Azshara’s Eternal Palace. Jeśli do tej pory nie mieliście okazji wypróbować żadnego raidu, teraz Was do tego gorąco zachęcam. Ten został w ciekawy sposób zaprojektowany i oferuje wartościowe nagrody, w tym mounta i battle pety.

Ostateczna ocena najnowszej aktualizacji

Póki co patch 8.2 wywiera na mnie bardzo dobre wrażenie i zachęca do dalszej rozgrywki. Mimo że ten posiada nieco wad, potrafię przymknąć na nie oko i skupić się na jego zaletach. Mam nadzieję, że ten nie zdąży mi się znudzić przed wprowadzeniem przez Blizzarda kolejnych nowości. Niemniej, istnieje ryzyko, że tak się stanie, gdyż historia dodatku Battle for Azeroth przemawia na niekorzyść „Zamieci”.

The Sinking City – recenzja przygodówki w klimacie Lovecrafta

The Sinking City – recenzja przygodówki w klimacie Lovecrafta

Klimat prozy Lovecrafta czuć na każdym kroku, ale nie liczcie tutaj na żadne odniesienia w postaci chociażby oficjalnego nazewnictwa z twórczości tego autora. Problemem jest licencja, a w zasadzie jej brak. O atmosferę dba tu jednak całkiem ciekawy projekt Tonącego Miasta, które jest światem otwartym i zachęcającym do eksploracji. Ulice przemierzają nie tylko ludzie, ale nawet stworzenia, które zagościły na nich w wyniku katastrofy. Na życie miasta wpływają nie tylko lokalne gangi – z czasem okazuje się, że robią to także siły nadprzyrodzone.

Podążając za historią głównego wątku fabularnego nie czujemy się tak, jakbyśmy zmierzali po nitce do kłębka – wręcz przeciwnie. Gra daje graczom sporą dowolność w zakresie rozwiązywania wszelakich sekretów. Ba, dostępne są tu nawet liczne zadania dodatkowe (z czasem nużące), a rozgrywkę urozmaica system craftingu. Miasto jest na tyle rozległe (składa się z siedmiu dzielnic), że nie jeden raz wykorzystać należy z systemu szybkiej podróży.

Na przestrzeni zabawy rozwiązujemy liczne zagadki, zbieramy przedmioty pozwalające posunąć śledztwo do przodu, a także staramy się łączyć pewne fakty, które pomagają wydedukować kolejne kroki. Z czasem niektóre czynności stają się powtarzalne – ot choćby przeglądanie miejskiego archiwum. Poszczególne decyzje moralne mają wpływ na zakończenie głównej linii fabularnej oraz wpływają na otaczający gracza świat. W pamięć zapada oprawa dźwiękowa, która jest jedną z większych zalet The Sinking City.

Trudno oprzeć się często wrażeniu, że na produkcję nie poczyniono zbyt dużo nakładów finansowych – niedociągnięcia napotykamy niemal na każdym kroku. Postaci bardzo często przez siebie przenikają, mechanika walki jest straszliwie „drewniana”, a oprawa graficzna nie sugeruje wcale, że gra powstała w 2019 roku. Tekstury kuleją, postacie niezależne są do siebie podobne, screen tearing – wszechobecny, a optymalizacja – żenująca. Dobrą zabawę i immersję ratuje ciekawa architektura, intrygujące wydarzenia na ulicach miasta, a także wylewające się wręcz z ekranów monitorów posępność, wilgoć, smród i brud zapuszczonej mieściny znajdującej się gdzieś w stanie Massachusetts.

Na ukończenie wątku głównego produkcji Frogwares potrzeba ok. 13-14 godzin. O ile na początku zabawa nawet pomimo technicznych wpadek jest emocjonująca, to z czasem wkrada się w nią znużenie. Wynika ono nie z rozwoju samej fabuły, a raczej szerokopojętej toporności produkcji. Filmy przerywnikowe, które w grach przygodowych powinny stać na wysokim poziomie, tutaj przeważnie mordują budowany wcześniej klimat rozgrywki.

The Sinking City to propozycja przede wszystkim dla osób spragnionych doznań płynących z ogrywania przygodówek i miłośników twórczości Lovecrafta. Wszystko to oczywiście przy założeniu, że… gra stanieje. Trudno jest usprawiedliwić obecną cenę na poziomie aż 199 złotych, gdyż na platformie Steam bez trudu znaleźć można dużo lepszych propozycji za dużo mniejsze pieniądze.

Mocne strony:Słabe strony:
klimat twórczości Lovecrafta
sporo główkowania
przyjemne udźwiękowienie
ok. 14 godzin wątku głównego
zadania poboczne na kolejne kilka godzin
powtarzalna rozgrywka
przeciętna oprawa graficzna
toporna mechanika walki
byle jakie custscenki
kiepskie animacje
liczne glitche
nudne zadania poboczne

Ocena ogólna: 5/10

Warhammer: Chaosbane – recenzja

Warhammer: Chaosbane – recenzja

Hack’n’slash w uniwersum Warhammera – to brzmi zachęcająco, prawda? Postanowiliśmy sprawdzić, co do zaoferowania ma Warhammer: Chaosbane. Czy kupno produkcji EKO Software uprzyjemni odliczanie miesięcy do premiery Diablo 4, która zapewne nastąpi w bliżej nieokreślonej przyszłości?

Co tu dużo mówić, rynek gier typu hack’n’slash nie rozpieszcza graczy. Oczywiście ci mają do dyspozycji niezłe Diablo 3 oraz rewelacyjne, darmowe Path of Exile – poza tymi dwoma tytułami trudno jednak doszukiwać się jakichś perełek. Warhammer: Chaosbane wydaje się produkcją, której warto dać szansę – tym bardziej, że osadzono ją w Starym Świecie, czyli uniwersum popularnym wśród milionów miłośników fantasy z całego świata.

Krótko po uruchomieniu gry okazuje się jednak, że Warhammer: Chaosbane jest grą co najwyżej przeciętną, a wrażenie to nie mija wcale z kolejnymi godzinami spędzonymi przed monitorem. Ma to dość duże znaczenie, bowiem produkcję wyceniono na platformie Steam na 179,99 złotych.

Na początku przygody gracze stoją przed wyborem jednej z czterech postaci – zaczyna się pomyślnie. Bohaterowie są zróżnicowani i wybór w istotny sposób determinuje charakter dalszej rozgrywki. Imperialny żołnierz i krasnolud walczą w zwarciu, a elfi mag i leśny łowca starają się trzymać wrogów na dystans. Nie ukrywam, że najlepiej bawiliśmy się grając postaciami z drugiej z wyżej wymienionych grup. Rozgrywka jest nieco ciekawsza, głównie za sprawą efektów specjalnych obrazowanych w efektowny sposób przez silnik graficzny gry.

Licencja Warhammera pozwoliła twórcom Chaosbane wykorzystać całą pulę wrogów charakterystycznych dla serii. Każdy z czterech aktów gry to zupełnie inna opowieść, inni oponenci i inni bossowie na koniec najważniejszych questów. Jak przystało na hack’n’slasha, zadania są nudne i powtarzalne. Fabuła… cóż, jest dużo gorsza nawet niż w Diablo – to chyba mówi sami za siebie.

Na przestrzeni zabawy szybko dostrzegamy, że rozgrywka jest powtarzalna. Proceduralnie generowane poziomy są bardzo ciasne i mało zróżnicowane. Przeciwnicy w obrębie danego aktu również nie zachwycają różnorodnością. Co gorsza, nawet przedmioty wypadające z wrogów są nijakie i marnie zaprojektowane. Sytuacji nie ratuje niezbyt wygodny system ekwipunku i nieczytelne porównanie statystyk. Wszystko jest takie… przeciętne.

Handel w grze nie istnieje – monety zbieracie wyłącznie po to, aby wskrzesić swojego bohatera w razie śmierci, która następuje niezmiernie rzadko.

Każdą postać cechuje inny wachlarz umiejętności. W praktyce korzystać będziecie z dwóch, może trzech – w kółko, choć wyekwipować możecie maksymalnie sześć umiejętności aktywnych. Dodatkowo, rozwijać można talenty, których drzewo przypomina odrobinę drzewo z Path of Exile, ale jest mniejsze i uproszczone do granic możliwości. Z jego poziomu wyposażycie postać w kolejną garść skilli aktywnych oraz bonusy pasywne.

Walce brakuje różnorodności – zwłaszcza, jeśli postawicie na którąś z klas walczących w zwarciu. Warhammer: Chaosbane nawet jak na hack’n’slasha jest monotonny, bowiem poziom trudności jest bardzo niski. Oczywiście docenią to casualowi gracze, ale miłośnicy PoE, czy nawet Diablo określą z pewnością produkcję mianem zbyt łatwiej. Bawić się można w trybie kooperacji (także lokalnej) w maksymalnie 4-osobowej drużynie, kiedy to poziom trudności odpowiednio skaluje się. Czy gra na tym zyskuje? Niekoniecznie.

Kampania mija dość szybko, a więc niezmiernie istotne jest to, co twórcy Warhammer: Chaosbane oferują po jej zakończeniu. Otóż w skrócie: oferują jeszcze więcej tego samego. Nuda. Jest coś na wzór riftów z Diablo, ale zdobywanie nieco lepszych, niezbyt ciekawych przedmiotów nie jest żadnym wabikiem do tego, aby kontynuować zabawę po zakończeniu kampanii.

Podsumowanie

Chciałoby się powiedzieć: na bezrybiu i rak ryba. W oczekiwaniu na Diablo 4 może być? Cóż, niekoniecznie. Warhammer: Chaosbane kosztuje na platformie Steam aż 179 złotych i trudno jest mi znaleźć usprawiedliwienie dla tak wysokiej ceny. Jeśli musicie kupić jakiegoś hack’n’slasha, a ograliście już Diablo 3, spróbujcie dużo tańszego Torchlighta. Jeśli nie chcecie wydawać ani grosza – przekonajcie się do Path of Exile. Niestety, Warhammer: Chaosbane jest co najwyżej niezłym odmóżdżaczem. To zdecydowanie za mało za te pieniądze. Gdyby gra kosztowała 60-70 złotych, można by ją było polecić. A tak…

Mocne strony:Słabe strony:
czterej zróżnicowani bohaterowie
prostota rozrywki (dla casualowych graczy)
odprężający, odmóżdżający gameplay
starcia z bossami czasami sprawiają wyzwanie
poprawna oprawa graficzna
bardzo niski stopień trudności
małe zróżnicowanie przedmiotów
kiepski system ekwipunku
płytkość rozgrywki
znikome zróżnicowanie lokacji
nudne poziomy
powtarzalna, nawet jak na hack’n’slasha
zbyt wysoka cena
nie dorasta do pięt darmowemu Path of Exile

Ocena ogólna: 5,5/10

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 14) – mamy powody do dumy!

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 14) – mamy powody do dumy!

Recenzje sprzętu Lenovo Legion regularnie pojawiają się w różnych miejscach sieci oraz w prasie drukowanej. Zastanawiacie się czy warto kupić laptopy i komputery Lenovo Legion? Być może poniższe testy pomogą Wam dokonać właściwego wyboru. Tym razem sięgnęliśmy także po testy z czołowych serwisów anglojęzycznych!

Urządzenia Lenovo Legion tworzymy z myślą o Was, graczach. Jesteśmy otwarci na Wasze sugestie i wsłuchujemy się w potrzeby zarówno e-sportowców, jak i początkujących graczy. W naszej ofercie znajdziecie nie tylko komputery i laptopy dla graczy, ale także akcesoria – myszki, zestawy słuchawkowe, mechaniczne klawiatury, a nawet podkładki.

1. Techtoiowo.pl – Lenovo Y Gaming Keyboard – Recenzja

„Przez cały okres trwania testów nie miałem żadnego problemu z tą klawiaturą. Wygoda wprowadzania tekstów, grania, czy samego obsługiwania komputera stała na wysokim poziomie. Switche zachowywały się bardzo podobnie do tych z QPAD-a, więc nie miałem problemu z przestawieniem się na tę klawiaturę. Pomimo pisania dłuższych recenzji, dłuższego grania w gry moje palce nie były zmęczone, co uważam za bardzo ważne. Podpórka pod nadgarstki jest bardzo przydatnym elementem, bez którego nie mógłbym wytrzymać na dłuższą metę.”

Lenovo Y Gaming Keyboard – zalety według testującego:

  • Podświetlenie
  • Klawisze makro
  • Klawisze funkcyjne
  • Podpórka pod nadgarstki

2. Techsetter.pl – Lenovo Legion Y740 (17) – Recenzja. Gamingowy potwór w garniturze od Armaniego

„Lenovo Legion Y740 (17) urzekł mnie pod każdym względem, więc z czystym sumieniem przyznaję mu nasze odznaczenie TECHSETTER poleca. Trudno bowiem o maszynę w lepszym stylu łączącą przyjemny dla oka wygląd, świetnie osiągi i kulturę pracy oraz znakomitą ergonomię – zwłaszcza w temacie rozmieszczenia portów.”

Lenovo Lenovo Legion Y740 – zalety według testującego:

  • zgrabny i nie za ciężki
  • dojrzała stylistyka
  • NVIDIA GeForce RTX w wersji Max-Q
  • rewelacyjne rozmieszczenie portów
  • dobra klawiatura
  • znakomite głośniki
  • wysokiej klasy ekran IPS 144 Hz
  • oprogramowanie Lenovo Vantage
  • karta sieciowa Killer Wireless-AC 1550i
  • miejsce dla dwóch dysków

3. Techsetter.pl – Lenovo Legion Y740 (17) – wideorecenzja

4. Cybersport.pl – Lenovo Legion Y740 – potwór stworzony do grania

„Czy polecam tego laptopa? Tak i to bardzo. Jeśli lubisz mobilność, często wyjeżdżasz albo nie masz miejsca na komputer stacjonarny, to jest to właśnie sprzęt dla ciebie. Zagrasz na nim w praktycznie wszystkie gry na wysokich ustawieniach, w wolnym czasie znakomity ekran pozwoli ci nacieszyć się znakomitym obrazem na przykład filmów, natomiast podświetlana klawiatura polepszy design twojego pomieszczenia. Jeśli jednak masz zamiar streamować, nagrywać czy korzystać z urządzenia siedząc przy biurku, osobiście zainwestowałbym w komputer stacjonarny, w którym można wymienić podzespoły i co ważne można go wyciszyć tak, by nie było go w ogóle słychać przy nagrywaniu.”

Lenovo Lenovo Legion Y740 – zalety według testującego:

  • wysoka wydajność
  • dobrej jakości ekran
  • sprawna praca modułów łączności
  • szeroki wybór portów

5. TechRadar – Lenovo Legion Y740 – recenzja

„Lenovo Legion Y740 jest dobra propozycja wśród laptopów do gier. Oferuje niesamowicie wysoką wydajność, nawet w przypadku wymagających gier, łącząc ją z pięknym i jasnym wyświetlaczem 1080p. A wszystko to w eleganckiej, choć trochę masywnej obudowie.”

Lenovo Lenovo Legion Y740 – zalety według testującego:

  • wydajność
  • nowy układ NVIDIA RTX
  • ekran 144 Hz
  • świetny design

6. PCWorld – Lenovo Legion Y740 – recenzja

„Jeśli planujecie używać Legion Y740 jako tak zwanego zamiennika desktopa (DTR), to świetnie się składa – sprzęt daje radę.. Tylne porty pomagają ładnie poprowadzić kable i poprowadzić je za biurkiem.”

Lenovo Lenovo Legion Y740 – zalety według testującego:

  • minimalistyczny design
  • świetny trackpad i klawiatura
  • wyświetlacz 144 Hz jest super!

7. Hothardware – Lenovo Legion Y740 – recenzja

„Lenovo Legion Y740 nie jest może *idealnym* laptopem do gier, ale ma wiele do zaoferowania – wydajność, atrakcyjną obudowę i…cenę. Procesor Intel Core i7-8750H i karta graficzna GeForce RTX zapewniają maszynie odpowiednią moc obliczeniową. Znakomity wyświetlacz Full HD 144 Hz nadaje się świetnie do prezentowania każdych treści.”

Lenovo Lenovo Legion Y740 – zalety według testującego:

  • świetna wydajność
  • piękny ekran 144 Hz
  • atrakcyjna obudowa
  • podświetlenie RGB
  • dobra jakość dźwięku
  • świetny jako zamiennik „stacjonarki”
Szczury będą Wam się śnić po nocach – Recenzja A Plague Tale: Innocence

Szczury będą Wam się śnić po nocach – Recenzja A Plague Tale: Innocence

Tak zwana czarna śmierć nawiedziła Europę wiele razy, ale prawdopodobnie to w XIV wieku, kiedy opanowała większość Europy, zebrała największe żniwo. Zastanawialiście się kiedyś, jak wielkim horrorem musiał być ten etap historii? Teraz, za sprawą twórców ze studia Asobo i ich najnowszej produkcji pod tytułem A Plague Tale: Innocence, można się o tym przekonać na własne oczy. Sprawdźcie, czy ta na nam się spodobała.

A Plague Tale: Innocence to przygodowa gra akcji, która jak już wspomnieliśmy, przenosi nad do XIV-wiecznej Francji opanowanej przez czarną śmierć. Jej głównymi bohaterami są rodzeństwo Amicia oraz Hugo, którzy w opanowanej przez zarazę Francji pozostali zdani wyłącznie na siebie. Ci pragną odnaleźć swoją matkę, jednakże na drodze do realizacji tego celu stoi wiele przeszkód. Z jednej strony brat i siostra muszą wystrzegać się uzbrojonych po zęby przedstawicieli inkwizycji, a z drugiej uważać na stada wygłodniałych szczurów.

Początek z przytupem

Wygląda na to, że studio Asobo wie, jak zrobić dobre pierwsze wrażenie. Już od samego początku rozgrywki mieliśmy się nad czym zachwycać. Przede wszystkim mowa o oprawie wizualnej, i dźwiękowej, które wspólnie stworzyły niesamowitą atmosferę. Dzięki nim początkową lokację gry, jaką był barwny las, aż chciało się podziwiać bez końca, a późniejsze, mroczniejsze sekwencje, mroziły krew w żyłach. Równie świetnie zaprojektowano wszelakie budynki, a także miasteczka. Chyba w niewielu grach tak dobrze pokazano Francję. Niemniej, grafika i muzyka nie były jedynymi elementami, które zachwyciły nas na wstępie.

Zatem, co jeszcze spodobało się nam od początku A Plague Tale: Innocence? Otóż, fakt, że twórcy już w pierwszych minutach gry pokazali, że nie zamierzają się z nami patyczkować. Szybko dali nam do zrozumienia, że śmierć będzie nam towarzyszyć podczas rozgrywki na każdym kroku, nawet w najbardziej niespodziewanych momentach. Rzecz jasna, aby nie przedstawiać Wam jakichkolwiek spojlerów, nie będziemy wyjaśniać, co dokładnie mamy na myśli. To musicie po prostu zobaczyć na własne oczy.

Skradanie się, skradanie się i, zgadliście, skradanie się…

A Plague Tale: Innocence to gra, która stawia głównie na skradanie się. Podczas zabawy prędko można się o tym przekonać. Jest to ciekawy element rozgrywki, który daje dużo frajdy, ale należy przyznać, że czasem wydawało się nam, iż było go po prostu za dużo. Na dodatek, samo skradanie było przesadnie proste. Twórcy bardzo postarali się, aby na drodze nie zabrakło nam elementów potrzebnych do odwrócenia uwagi przeciwników, aby wszędzie wokół było bardzo dużo wysokiej trawy, w której można by się schować, i nie tylko. Wręcz absurdalne były niektóre sytuacje, w których strażnicy nie byli w stanie nas usłyszeć, mimo że przemykaliśmy dosłownie 1,5 metra za ich plecami, i to wcale nie bezszelestnie. Wracając do nadmiaru skradania powiemy, że produkcja rzadko dawała nam do dyspozycji aktywności alternatywne. Oczywiście, w przemocy nie ma nic dobrego, ale bywały momenty, w których marzyliśmy o otwartej walce. Niestety, po nią sięgnąć nie mogliśmy, ponieważ rodzeństwo byłoby podczas niej w zasadzie bezbronne. Do urozmaiceń należały natomiast możliwość ulepszenia przedmiotów z użyciem specjalnego stołu czy sekwencje ucieczki.

Nie to nie tak, że Amicia, starsza siostra Hugo, nie dysponowała żadną bronią. Posiadała ona procę, która przydawała się podczas wpływania na pewne elementy otoczenia, ale poza tym jej zastosowania były mocno ograniczone. Z jej pomocą można było zabić strażnika, o ile ten nie posiadał hełmu (większość posiadała), czy nienaturalnie powolnego bossa (dopiero po zniszczeniu jego zbroi), ale to wszystko. Ograniczenie możliwości postaci poprzez wyposażenie jej w taką broń wydawało się po prostu sztuczne. Myślę, że w XIV nie brakowało sztyletów i innej broni białej, z której Amicia mogłaby skorzystać, zwłaszcza że dysponowali nią inkwizytorzy, i nie tylko.

Ciary gwarantowane

Zdecydowanie najlepsze, co pojawiło się w grze, a przez co niektórzy mogli po przejściu A Plague Tale: Innocence… osiwieć, to krwiożercze stada szczurów, gotowe by rozerwać nas na strzępy przy pierwszej lepszej okazji. Ich małe ślepia ciągle widzimy przed sobą, a ich piski nieustannie rozbrzmiewają w naszych uszach. Podczas swojej przygody Amicia i Hugo trafili do wielu ciemnych miejsc, w których te gryzonie dosłownie stanowiły plagę. Aby uniknąć starcia z nimi, musieli sięgać po wszelkie środki, które pozwoliły in na oświetlenie drogi. Światło było jedyną rzeczą, której szczury się bały i która powstrzymywała je przed pożarciem bohaterów żywcem.

JAKIE SĄ INNE MOCNE I SŁABE STRONY A PLAGUE TALE: INNOCENCE?

Brat i siostra naprzeciw światu

A Plague Tale: Innocence przedstawia bardzo ciekawą historię, ale należy wspomnieć, że nie jest ona tak realistyczna, jak można by się spodziewać. W zasadzie, ma ona z realizmem mało wspólnego, a to za sprawą elementu fantastycznego. Tak, w pewnym momencie w grę zaczynają wchodzić zjawiska tupu „magiczne moce”, co nie każdemu może się spodobać. Niemniej, nam to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie – przez to fabuła jeszcze mocniej przyciągnęła nas do ekranu komputera.

Niestety, historia przedstawiona w grze jest dosyć krótka. Na poznanie jej w całości potrzeba do 8 godzin. To nieco za mało czasu by mocno przywiązać się do bohaterów gry. Mając to na uwadze możemy stwierdzić, że producenci i tak postarali się, aby to było możliwe choć w pewnym stopniu. Amicia oraz Hugo nie byli bowiem bohaterami cichymi. Podczas rozgrywki ci często rozmawiali ze sobą, kłócili się, i tak dalej – nie byli „bez życia”. Musimy pochwalić aktorów głosowych, którzy się w nich wcielili. Ci wykonali świetną robotę. Jedynym elementem dotyczącym głównych postaci w grze, który nam się nie spodobał, była ich mimika. Zespół odpowiadający za animację mógł naszym zdaniem lepiej przyłożyć się podczas pracy nad nią. Animacje twarzy były bowiem na tyle ubogie, na tyle proste, że twarze Amicii i Hugo przypominały nam twarze lalek.

Nieco mniej dobrego do powiedzenia mamy o postaciach drugo- i dalszoplanowych. Tym po prostu brakowało wyrazu. Szczególnie dotyczyło to strażników. Studio Asobo stworzyło zaledwie kilka ich modeli, a następnie umieściło tam gdzie się dało. Niejednokrotnie mieliśmy przez to w grze deja vu.

Wróćmy jeszcze na chwilę do kwestii fabuły oraz przebiegu rozgrywki. Nie wiemy, czy po prostu przyzwyczailiśmy się do tego, jak wiele gier oferuje nam obecnie możliwość dokonywania rozgrywki, czy też to takie nasze widzimisię, ale trzeba przyznać, że A Plague Tale: Innocence to produkcja do bólu liniowa. Nie mamy w niej żadnego wpływu na poczynania bohaterów, ani na zakończenie historii, ale na tym liniowość się nie kończy. Zwyczajnie nienaturalne wydawało nam się, że podczas podróży przez pewne francuskie miasteczko, niezależnie jaką obralibyśmy drogę, i tak skończylibyśmy w tym samym punkcie. Nie wydaje nam się, by w rzeczywistości to miało tyle ślepych zaułków, które zmuszałyby nas do cofania się, a następnie obierania „jedynej słusznej trasy”.

Stabilność, wydajność i… kwestia tłumaczenia

Mimo że A Plague Tale: Innocence to gra, która wygląda przepięknie, za jej sprawą Wasz komputer nie wyzionie ducha. Nie posiada ona bowiem wygórowanych wymagań sprzętowych. Nie wiemy, jak działałaby w towarzystwie starszych kart graficznych i procesorów, ale z naszym GTX-em 1070Ti i i5-9600K, przy najwyższych możliwych ustawieniach, funkcjonowała bez zarzutu. Przez chwilę zmartwiła nas jedynie stabilność produkcji, gdy doszliśmy do momentu, który za każdym razem kończył się crashem, ale sprawdzenie spójności plików rozwiązało problem.

Na naszą uwagę zasłużyło dodatkowe polskie tłumaczenie gry, a raczej jego jakość. Jeżeli dobrze radzicie sobie z językiem angielskim, radzimy wyłączyć Wam w tym tytule polskie napisy (polski dubbing nie jest dostępny). My zdecydowaliśmy się na to, gdy już na etapie wyboru herbu postaci natrafiliśmy na błąd w przekładzie.

Czy A Plague Tale: Innocence warto kupić?

A Plague Tale: Innocence to przyjemna przygodówka, która szczególnie spodoba się fanom skradania i miłośnikom gier single-player. Chociaż elementy skradankowe mogłyby być w niej nieco bardziej urozmaicone, oferuje ona interesującą historię, którą zdecydowanie warto prześledzić do samego końca, a także niesamowity klimat. Jej cena jest, w stosunku do czasu, jaki możemy w niej spędzić, dosyć wygórowana (wynosi 189,90 złotych), ale nie mamy wątpliwości, że nie pożałujecie wydanych pieniędzy.

Mocne strony:Słabe strony:
piękna oprawa wizualna
świetna muzyka
brak problemów z wydajnością
ciekawa, trzymająca w napięciu historia
kreacja głównych bohaterów
szczury!
wszechobecna śmierć
dobrze dobrani aktorzy głosowi
oszczędna mimika twarzy postaci
mało ciekawe postaci drugoplanowe
sklonowani strażnicy
zbyt proste elementy skradania, przez co to się nudzi
kiepskie polskie tłumaczenie
przesadna liniowość rozgrywki i jej małe urozmaicenie

Ocena ogólna: 7/10

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 13) – mamy powody do dumy!

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 13) – mamy powody do dumy!

Recenzje sprzętu Lenovo Legion regularnie pojawiają się w różnych miejscach sieci oraz w prasie drukowanej. Zastanawiacie się czy warto kupić laptopy i komputery Lenovo Legion? Być może poniższe testy pomogą Wam dokonać właściwego wyboru.

Urządzenia Lenovo Legion tworzymy z myślą o Was, graczach. Jesteśmy otwarci na Wasze sugestie i wsłuchujemy się w potrzeby zarówno e-sportowców, jak i początkujących graczy. W naszej ofercie znajdziecie nie tylko komputery i laptopy dla graczy, ale także akcesoria – myszki, zestawy słuchawkowe, mechaniczne klawiatury, a nawet podkładki.

1. TechSetter.pl – Lenovo IdeaPad 330 15ICH – Recenzja. Laptop dla niewymagających

Lenovo IdeaPad 330 z GTX 1050 – zalety według testującego:

  • bardzo dobra kultura pracy
  • estetyka wykonania
  • niezły czas pracy na baterii
  • stosunkowo niska cena
  • 6-rdzeniowy procesor
  • niezłe klawiatura i touchpad

2. Conowego.pl – Lenovo Legion Y740 – recenzja. Laptop z RTX 2060 za uczciwe pieniądze

„Nawet w najtańszej konfiguracji laptop Lenovo Legion Y740 zapewnia wydajność wystarczającą do czerpania sporej frajdy z ogrywania najnowszych tytułów w najwyższych ustawieniach graficznych. Układ GeForce RTX 2060 i procesor Core i7-8750H to wszystko czego Wam trzeba. Dodatkowo, wydajny (choć głośny) układ chłodzenia gwarantuje rozgrywkę wolną od throttlingu. Na dokładkę o wydajnych podzespołów otrzymujemy matrycę IPS o częstotliwości odświeżania 144 Hz i z funkcją G-Sync, której w podobnej cenie nie oferują urządzenia konkurencji. Laptop jest jedną z najlżejszych i najsmuklejszych konstrukcji gamingowych wyposażonych w ekran o przekątnej 17.3-cala. „

Lenovo Legion Y740 – zalety według testującego:

  • bardzo wysoka wydajność
  • brak odczuwalnego throttlingu
  • niezła kultura pracy
  • ekran 144 Hz z G-Sync
  • jeden z najsmuklejszych i najlżejszych laptopów 17.3″
  • podświetlana klawiatura Corsair iCue RGB
  • atrakcyjna na tle konkurencji cena
  • obudowa wykonana z aluminium
  • schludny wygląd
  • ergonomiczne rozmieszczenie portów

3. Groweopinie.pl – Legion Y530 – Recenzja laptopa dla graczy

„Legion Y530 to moim zdaniem udana konstrukcja. Wygląd jest stonowany i solidny, gracze którzy zabierają swoje urządzenia w podróż będą zadowoleni. Sama wydajność laptopa jest na dobrym poziomie. Uda nam się pograć w najnowsze tytuły, niekoniecznie może na największych ustawieniach graficznych, ale jednak. Seria Y530 na pewno wypada lepiej niż jego poprzednik. Śmiało mogę polecić nowego Legiona.”

Lenovo Legion Y530 – zalety według testującego:

  • stonowany wygląd
  • dobry poziom wydajności
  • jeszcze lepszy niż poprzednik

4. HardwareDefinition.pl – Monitor Lenovo Y25f – test 144Hz monitora z obsługą HDR i AMD FreeSync

Lenovo Legion Y530 – zalety według testującego:

  • AMD FreeSync
  • dobry sprzęt dla graczy
  • cienkie ramki
  • pivot
  • ramię do zawieszenia słuchawek
  • schludny wygląd
  • eleganckie wykończenie

5. Blogotech.eu – Recenzja notebooka Lenovo IdeaPad 330

„Jest wygodny w użytkowaniu, ma dobrą wydajność i chociaż ma prosty, ascetyczny wygląd, może się podobać.”

Lenovo IdeaPad 330 z GTX 1050 – zalety według testującego:

  • dobra wydajność
  • wygoda użytkowania
  • minimalistyczny wygląd
  • USB Typu C
  • podświetlenie klawiatury