Recenzja gry Wojna Krwi: Wiedźmińskie Opowieści – CD Projekt RED nie zawodzi

Recenzja gry Wojna Krwi: Wiedźmińskie Opowieści – CD Projekt RED nie zawodzi

Nie ma co ukrywać, Wiedźmin 3: Dziki Gon był naprawdę świetną grą. Za sprawą tego tytułu CD Projekt RED jest uwielbiany przez miliony ludzi na całym świecie. Sprawił on, że każdy z niecierpliwością czeka na kolejne produkcje studia, takie jak Cyberpunk 2077. Niedawno głód na nie został co nieco zaspokojony – poprzez niespodziewaną grę Wojna Krwi: Wiedźmińskie opowieści, która pierwotnie miała być kampanią fabularną w Gwincie, a która zadebiutowała na rynku obok wieloosobowej karcianki.

Oczywiście, nie mogliśmy w Wojnę Krwi nie zagrać i nie przygotować dla Was jej recenzji. Wreszcie, po spędzeniu długich godzin w grze jesteśmy gotowi na to, aby podzielić się naszymi odczuciami z zabawy.

Czym jest Wojna krwi?

Wojna Krwi: Wiedźmińskie Opowieści przedstawia wydarzenia, które miały miejsce w wiedźmińskim świecie przed akcją z pierwszej gry z serii Wiedźmin. Główną bohaterką gry jest Meve, królowa Lyrii i Rivii, która nagle musi stawić czoła Imperium Nilfgaardu. To rozpoczęło swoją inwazję na jej i inne okoliczne kraje. Podczas przygody poznajemy wiele niezależnych postaci znanych z książek Sapkowskiego, a także mamy okazję zwiedzić niewidziane dotąd w grach krainy.

Wojna Krwi jest produkcją eksperymentalną. Jej świat przypomina bowiem co nieco świat z serii Heroes of Might & Magic, w którym poruszamy się po świecie naszym bohaterem i armią, zbierając surowce potrzebne do rozbudowywania naszego obozu i odkrywając kolejne miejsca, jednakże bitwy toczone są tutaj zupełnie inaczej – z pomocą kart, jak w Gwincie. Mamy więc tu do czynienia z połączeniem karcianki, przygodówki, strategii i RPG, w którym podejmowane przez nas decyzje mają wpływ na dalszy przebieg rozgrywki.

Fabularnie CD Projekt RED jak zwykle nie zawodzi

Zabawę w grze rozpoczynamy w momencie powrotu Meve do jej królestwa, gdzie po drodze do stolicy musimy stawić czoła niespodziewanie siejącym spustoszenie bandytom. Poznajemy tu pierwsze postaci, takie jak samą królową, hrabiego Caldwella czy Raynarda, a także uczymy się zasad rozgrywki. Z czasem dowiadujemy się, że Nilfgaard rozpoczął swoją kolejna inwazję na Królestwa Północy i zmierza na miasto Dravograd. Królowa oczywiście rusza z odsieczą, a my kierujemy jej poczynaniami.

No cóż, na temat samej fabuły nie możemy powiedzieć Wam więcej, z oczywistych względów. Jest ona jednak świetna i pełna zwrotów akcji, przez co trudno trzymać język za zębami. Chociaż sam prolog gry, którego przejście nam zajęło około 5 godzin, może wydawać się niektórym nieco nudnawy, warto wytrwać w Wojnie Krwi do kolejnych rozdziałów historii, rozgrywających się na kolejnych obszarach świata Wiedźmina.

Na szczególną pochwałę zasługuje narracja w grze. Dialogi i wypowiedzi postaci są napisane tak dobrze jak Wiedźminie 3. W zależności do swojego pochodzenia, wychowania czy sposobu bycia, każda postać mówi w inny sposób i posługuje się innym słownictwem, co nadaje im autentyczności. A narrator? Gdy ten cokolwiek czyta, można zamknąć oczy i rozkoszować się tym co mówi, wyobrażając sobie opisywane wydarzenia, zupełnie jakbyśmy słuchali audiobooka.

Skoro mowa o postaciach, warto dodać, jak barwne te są. Poza stanowczą i mądrą królową mamy w Wojnie Krwi do czynienia z doradcą, który, jak to niektóre postacie powtarzają, powinien wyjąć kopie z rz**i, a także nietypowym bandytą czy rycerzem parającym się pracą Wiedźmina. Jeśli myśleliście, że gra nie poradziłaby sobie z tym, iż to nie Geralt jest głównym bohaterem, byliście w ogromnym błędzie. Meve doskonale radzi sobie z tym brzemieniem.

WOJNA KRWI COŚ NAM PRZYPOMINA

Trochę „hirołsy”

Jak już wspomnieliśmy, w Wojnie Krwi poruszamy się naszą bohaterką po różnorodnych mapach niczym w Heroes of Might & Magic, choć oczywiście nie w turach. Tutaj także zbieramy surowce, które potrzebne są nam do rozbudowywania naszej armii oraz do powiększania naszego obozu. W tym świecie po drodze możemy jednak spotkać postaci, z którymi możemy wchodzić w interakcje wpływające na fabułę gry, czy też takie mniej ważne, które po prostu mają do powiedzenia coś ciekawego, zabawnego, bądź odpowiadającego panującemu klimatowi.

Jeśli chodzi o sam obóz, stanowi on naszą siedzibę. Znajduje się w nim wiele konstrukcji, które stale możemy ulepszać, co daje nam dostęp do nowych kart czy pozwala nam na powiększenie talii. My najbardziej lubiliśmy odwiedzać w obozie Kantynę, w której można prowadzić konwersacje z wszystkim postaciami, które dotychczas dołączyły do naszej drużyny. Ważnym elementem bazy jest również plac ćwiczebny, na którym możemy testować nasze zestawy kart.

Obóz jako całość świetnie pasuje do wojny krwi. Przypomina on nam stale, że nie jesteśmy wiedźminem, który przemierza świat samotnie, a władczynią, która posiada własną armię i która musi zapewnić tej armii odpowiednie warunki do życia.

Gwint dla jednego gracza

W przeciwieństwie do tego, z czym mamy do czynienia w Heroes of Might & Magic, w Wojnie Krwi każda bitwa rozgrywana jest jako potyczka karciana rodem z Gwinta. Tu nie walczymy jednak z innymi graczami, a komputerem. Odmienne od Gwinta są tutaj też opisy i umiejętności wielu kart.

Aby upewnić się, że tego typu bitwy nas nie znudzą, CD Projekt Red zastosował ciekawe rozwiązanie. Nie każda potyczka w grze to bowiem potyczka pełnowymiarowa, jak w Gwincie. Często mamy do rozegrania po prostu jedną rundę.

Najciekawsze spośród wszystkich potyczek są tak zwane Zagadki. W ich ramach często musimy pokonać jakiegoś potwora, pozbyć się czegoś z planszy, odpowiednio ułożyć karty, czy nie dać Meve zginąć. Zadania te musimy realizować z pomocą predefiniowanych zestawów kart. Niektóre zagadki są naprawdę świetne i przy wielu z nich trzeba się nieźle nagłówkować. Nie zabrakło w nich także… easter eggów. Najlepiej będzie, jeśli sami przekonacie się jakich.

Warto wspomnieć, że często bitwy w grze są fabularyzowane. Podczas gdy my będziemy układać sobie na planszy kolejne karty, nasi bohaterowie będą ze sobą rozmawiać, czy też wymieniać się obelgami z przeciwnikiem.

Ogólnie rzecz biorąc, bitwy w Wojnie Krwi są ciekawą odskocznią od rozgrywek w Gwincie. Odmienne zasady i opisy kart sprawiają, że nie mamy do czynienia z kalką z sieciowej karcianki.

CZY COŚ W WOJNIE KRWI SIĘ NAM NIE PODOBA?

Kwestia muzyki i obrazu

Wiemy, że niektórzy mogli przywyknąć do trójwymiarowej grafiki z Wiedźmina 3, niemniej dwuwymiarowa grafika z Wojny Krwi prezentuje się niezwykle ładnie. Komiksowy styl, w którym zaprojektowane zostały postaci, mapy i krajobrazy naprawdę przypadły nam do gustu. Z trójwymiarem także mamy w tej grze do czynienia, ale podczas samych bitew. Wygląda on już nieco gorzej, ale stanowi on niezłe tło dla animacji, które możemy podziwiać w ramach potyczek.

Jeśli podobała Wam się muzyka w Wiedźminie 3, to i ta z Wojny Krwi powinna się Wam spodobać. Jest ona utrzymana w tym samym stylu, a to przez to, że ponownie odpowiada za nią Marcin Przybyłowicz. Muzyka jest klimatyczna i świetnie dopasowana do wydarzeń w grze. Warto pochwalić również dobór aktorów dubbingowych, którzy świetnie wczuli się w swoje role. Nawet postaci drugo i trzecioplanowe brzmią tutaj przekonująco.

Czy Wojna Krwi to gra idealna?

No cóż, gier idealnych najzwyczajniej w świecie nie ma. Naszym zdaniem jednak Wojna Krwi to produkcja, która może pochwalić się bardzo małą ilością bolączek. Przede wszystkim w grze denerwowały nas nieliczne bugi związane z działaniem kart. Było ich jednak bardzo mało i wierzymy, że zostaną one naprawione w przyszłych aktualizacjach.

Za wadę można również uznać to, że gra nie karze nas za przegrane potyczki. Gdy nam się coś nie uda, możemy po prostu zacząć walkę od początku. Niektórzy narzekają również, że nawet na najwyższym poziomie trudności gra nie stanowi wielkiego wyzwania. Rzeczywiście, z czasem armię można rozwinąć na tyle, że niemal każda bitwa jest banalnie prosta, ale graliśmy tylko na najniższym poziomie trudności, więc trudno ocenić nam, czy tak samo jest na tych wyższych.

Nie ma co ukrywać, tak jak wiele osób nie spodziewaliśmy się niczego wielkiego po Wojnie Krwi. Otrzymaliśmy jednak grę, która świetnie łączy cechy wielu gatunków, a na przejście której potrzeba kilkudziesięciu godzin. Naszym zdaniem dla fanów prozy Sapkowskiego i gier z serii Wiedźmin jest to pozycja obowiązkowa. Z pewnością nie pożałujecie spędzonego przy niej czasu.

Mocne strony:Słabe strony:
ciekawa fabuła
świetna narracja
możliwość podejmowania wyborów mających wpływ na dalszy przebieg gry
unikatowe zagadki
wiedźmiński klimat
genialnie napisane postaci
świat większy niż się spodziewaliśmy
przyjazna dla oka oprawa wizualna
nieliczne błędy związane z kartami
gra nie karze za przegrane potyczki

Ostateczna ocena: 9/10

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 8) – mamy powody do dumy!

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 8) – mamy powody do dumy!

Zebraliśmy dla Was solidną porcję recenzji sprzętu Lenovo Legion, które w ostatnim miesiącu ukazały się w sieci. Wśród nich testy laptopów i akcesoriów Lenovo Legion.

Urządzenia Lenovo Legion tworzymy z myślą o Was, graczach. Jesteśmy otwarci na Wasze sugestie i wsłuchujemy się w potrzeby zarówno e-sportowców, jak i początkujących graczy. W naszej ofercie znajdziecie komputery, laptopy dla graczy, ale także akcesoria – myszki, zestawy słuchawkowe, mechaniczne klawiatury dla graczy, a nawet podkładki.

Recenzje sprzętu Lenovo Legion regularnie pojawiają się w różnych miejscach sieci oraz w prasie drukowanej. Zastanawiacie się czy warto kupić laptopy i komputery Lenovo Legion? Być może poniższe testy pomogą Wam dokonać właściwego wyboru.

1. PClab.pl – Lenovo Legion Y530 – recenzja

„Docenić należy dobrą, jak na tego typu konstrukcję, kulturę pracy, szybki nośnik SSD, podniesiony limit mocy CPU, który sporo daje w testach procesorowych, niezły, jak na laptop przeznaczony dla graczy, czas działania na zasilaniu akumulatorowym, całkiem łatwy dostęp do podzespołów oraz dobrą, znacznie lepszą niż w poprzedniku, płytkę dotykową. Ekran jest wystarczający do zadań stawianych przed tym sprzętem, chociaż mógłby być jaśniejszy. Duży plus należy się za bogaty zestaw portów, w tym rzadko spotykane w laptopach z Optimusem i zwykle stosowane w znacznie droższych konstrukcjach HDMI 2.0 oraz mini-DisplayPort, pozwalający korzystać z techniki G-Sync na zewnętrznych monitorach. (…) Trzeba pochwalić bardziej stonowany wygląd nowego Legiona oraz cienkie ramki matrycy. Jakość wykonania, w tym spasowanie elementów, nie budzi zastrzeżeń, chociaż sztywność zastosowanego plastiku nie jest najlepsza. Jest to trochę zaskoczeniem, ponieważ we wcześniejszym modelu było pod tym względem znacznie lepiej, mimo że nie idealnie.”

Zalety Lenovo Legion Y530 według testującego:

  • nowy wygląd, w tym cienkie ramki
  • szybki nośnik SSD
  • podniesiony limit mocy CPU
  • niezły czas działania na zasilaniu akumulatorowym
  • łatwy dostęp do podzespołów
  • jakość płytki dotykowej
  • kultura pracy
  • przyzwoity ekran IPS bez PWM
  • HDMI 2.0 oraz mini-DisplayPort z obsługą G-Sync

2. Tabletowo.pl – Lenovo Legion Y530 – recenzja

„Jak na maszynę do grania Lenovo Legion Y530-15ICH należy wciąż do rozwiązań budżetowych. Widać to choćby po solidnej, ale plastikowej obudowie laptopa, jak również po użytej karcie graficznej – całkiem sprawnej, ale na pewno nie dorównującej najwydajniejszym modelom. W cenie niewiele wyższej niż testowany przeze mnie niedawno IdeaPad 330-17ICH, maszyna oferuje znacznie lepszą wydajność, gdyż nieskrępowaną termicznym dławieniem, ekran o dobrej jasności i reprodukcji kolorów, i niezły dźwięk (jak na piszczałki wbudowywane w laptopa). (…) Warto pamiętać, że producent oferuje dla wszystkich urządzeń z rodziny Legion Y530 dość szczególny i bardzo korzystny pakiet serwisowy – jeśli w ciągu 30 dni od zakupu zarejestrujemy produkt, to w przypadku awarii Lenovo daje sobie na naprawę 5 dni, a jeśli terminu nie dotrzyma, klient otrzymuje zwrot pieniędzy za laptopa i… naprawiony sprzęt.”

Zalety Lenovo Legion Y530 według testującego:

  • Sześciordzeniowy, dwunastowątkowy procesor 8 generacji o bardzo dobrej wydajności
  • Efektywne chłodzenie
  • Bardzo szybki SSD
  • Grafika o wydajności wystarczającej do obsługi nowych gier
  • Ekran IPS z niezłym odwzorowaniem kolorów, dobrą jasnością i odświeżaniem 144 Hz
  • Porty HDMI i mDP w wersjach umożliwiających przekazywanie obrazu UHD z HDCP 2.2
  • Białe podświetlenie klawiatury
  • Bardzo dobra kultura pracy pod niewysokim obciążeniem
  • Gwarancja Lenovo Premium Care

3. GamingSociety.pl – Lenovo Legion Y530 – recenzja

„Jest wygodny w użytkowaniu i wydajny w grach (jak na taką konfigurację). W kilku przeprowadzonych testach okazał się lepszy nawet od modelu Y720, lecz trzeba przyznać, że jego siła tkwi w CPU 8. generacji. Co nie znaczy, że reszta podzespołów nie potrafi dotrzymać mu kroku. Mamy tu szybki dysk, przyzwoitą kartę graficzną i ilość RAM-u, które zostały idealnie dopasowane ceną i wydajnością do rozgrzanej i5-8300H. W ocenie końcowej należy również uwzględnić zastosowany design, który łączy w sobie biznesową elegancję i łatwą obsługę. Niejako producent odrzucił myśli o nadaniu laptopowi gamingowego charakteru, przez co staje się bardziej przystępny dla każdej grupy odbiorców.”

Zalety Lenovo Legion Y530 według testującego:

  • elegancki design
  • wydajność (jak na zestaw z GTX 1050 TI)
  • idealne zagospodarowanie przestrzeni dla ekranu i klawiatury
  • przyzwoita cena
  • masa laptopa

4. PC Format – Lenovo Legion Y25F – recenzja

„Najczęściej sporym minusem matryc TN (ang. twisted nematic) – a taką zastosowano w Y25F – jest słabe odwzorowanie kolorów i fatalne kąty widzenia. Ale nie tutaj: średnia delta E wynosi jedynie 5,46, co jest wynikiem lepszym od wielu tanich monitorów IPS. Podobnie jest z kątami widzenia, które – jak na zastosowaną technologię – są dobre. W praktyce okazują się wystarczające do oglądania filmów w więcej niż dwie osoby. (…) Co nie mniej ważne dla przeciętnego użytkownika, fabryczna kalibracja jest bardzo dobra – temperatura barw jest bliska wzorcowych 6500 K. To nie koniec pochwał, bo przy tym wszystkim Lenovo udało się utrzymać przystępną cenę.”

Call of Duty: Black Ops 4 – recenzja

Call of Duty: Black Ops 4 – recenzja

Call of Duty: Black Ops 4 to jedna z najgorętszych premier tego roku. Nie mogliśmy powstrzymać się przed zagraniem w tę budzącą ogromne kontrowersje grę. Jesteśmy gotowi, by podzielić się z Wami naszymi wrażeniami na jej temat.

Na Call of Duty: Black Ops 4 gracze czekali z wypiekami na ustach. Ogromny szok wywołała kilka miesięcy temu informacja, że gra pozbawiona będzie zupełnie kampanii dla jednego gracza. To prawda, w Black Ops 4 singla po prostu… nie ma! Jest za to budzący przed premierą wcale niemałą ciekawość graczy tryb Blackout, czyli battle royale w wydaniu Treyarch. Nowe Call of Duty w wersji na PC dostępne jest tym razem wyłącznie na platformie Battle.net. Czy warto zapłacić za grę aż 219 złotych?

Od razu po przejściu do menu głównego gry widać, że nowe Black Ops 4 próbuje zadowolić każdego – oprócz miłośników rozgrywki jednoosobowej, rzecz jasna. Nowe Call of Duty proponuje graczom tryby rozgrywki typowe dla sieciowych FPSów, ale także nowość w postaci trybu Blackout (battle royale) i znany z wcześniejszych odsłon tryb Zombie. Dosłownie każdy rodzaj zabawy gwarantuje tutaj nieco odmienne emocje i trudno oprzeć się wrażeniu, że Black Ops 4 to coś jak „trzy gry w jednej”. Trzy diametralnie odmienne od siebie gry.

Blackout to największa z nowości, która podzieliła środowisko fanów serii. Powiela ona schemat znany z innych gier typu battle royale i próżno tu doszukiwać się czegoś „ekstra”. Ot, 88-100 graczy wyskakuje z helikopterów i szybuje do upatrzonej z góry lokacji. Następnie gracze zbierają rozsiane po mapie bronie i elementy wyposażenia, walcząc o przetrwanie i uciekając do centrum stale zwężającej się „bezpiecznej strefy”. Zabawa jest wciągająca i całkiem satysfakcjonujaca, ale Treyarch mogło postarać się o coś więcej. Największą zaletą i wyróżnikiem Black Ops 4 są zróżnicowane lokacje na mapie i… tak naprawdę tylko tyle. Na plus przemawia także brak gliczy i błędów będących prawdziwą zmorą konkurencyjnego PUBG.

Wspólnym mianownikiem wszystkich trybów jest oprawa wizualna. Niestety, Call of Duty z roku na rok wygląda… coraz gorzej – silnik jest w końcu jedynie modyfikowany od 10 lat. Jeżeli liczycie tutaj na piękną oprawę graficzną, to trafiliście pod zły adres. Mówiąc krótko: do Battlefielda 5 produkcja od Treyarch nie ma startu. Nawet grając w wysokiej rozdzielczości tekstury nie są zbyt szczegółowe, a gra wygląda tak, jakby stworzono ją kilka lat temu. Najbardziej okazale wszystko prezentuje się w trybie Zombie, gdzie lokacje są ciasne i twórcy mieli możliwość szczegółowego ich dopracowania. Gigantyczna mapa w trybie Blackout to doskonały przykład tego, że Treyarch musiało ratować się wieloma sztuczkami technologicznymi, by znaleźć balans pomiędzy jakością grafiki, a… jakością rozgrywki sieciowej. Nie można natomiast odmówić twórcom CODa kreatywności. Wielka mapa z Blackout zaprojektowana jest w sposób pomysłowy – tylko i aż. A inne mapy?

Call of Duty: Black Ops 4 wypada w tej kwestii bardzo nierówno. Najlepiej prezentują się lokacje, które zwiedzamy w trybie Zombie. Pełne są zakamarków, przeróżnych sekretów i widać, że zostały skonstruowane od podstaw na potrzeby tej właśnie gry. Mapa z trybu Blackout jest kolosalna i pomimo że sprawia wrażenie pustej, umieszczono na niej kilka naprawdę ciekawych lokalizacji. Nie różni się ona jednak znacząco od tego, co znacie z PUBG, czy też Fortnite. Ot wielki plac zabaw, na którym o przetrwanie walczy maksymalnie 100 graczy w trybie solo lub drużynach 2 i 4-osobowych. W pozostałych trybach rozgrywki znajdziemy 14 map, z czego 5 stanowią przeprojektowane mapy z pierwszej odsłony serii Black Ops. Pamiętacie jeszcze Nuketown? W nowej odsłonie Call of Duty po raz kolejny będziecie mogli na niej zawalczyć. Mapy są jednak niewielkie i o ile dla fanów serii będą „normalne”, to dla sporej rzeszy graczy okażą się klaustrofobiczne. Wymusza to zawrotne tempo rozgrywki, które… Nie każdemu się spodoba.

CZYM JESZCZE CALL OF DUTY: BLACK OPS 4 ZADOWALA I CZYM ROZCZAROWUJE?

Call of Duty: Black Ops 4 idzie śladami poprzednich części cyklu i jest ostrą naparzanką, w której gracze nierzadko giną kilka razy na minutę. Rozgrywki w trybach Team Deatmatch i nowym Heist trwają czasami kilkanaście sekund. W trybach Deatmatch i Control trup ściele się równie gęsto, ale po śmierci gracz nie jest zmuszony czekać na odrodzenie się do końca rundy. Niestety, balans na serwerach jest kiepski i nierzadko początkującym graczom przychodzi mierzyć się z drużyną złożoną z graczy na maksymalnym poziomie. Efekt? Brak przyjemności z gry i notoryczne opuszczanie sesji przez sfrustrowanych przedstawicieli poszczególnych drużyn. Twórcy muszą popracować jeszcze także nad balansem broni w grze. Gracze korzystający z karabinów snajperskich uśmiercających jednym celnym strzałem są na niektórych mapach sporym utrapieniem.

Od strony mechaniki wprowadzono nowość w postaci pasków zdrowia. Od teraz nad głowami oponentów widać pasek zdrowia i pancerza. Treyarch zrezygnowało z automatycznej regeneracji zdrowia, którą zastąpiono tutaj manualnym leczeniem. Gracze muszą pamiętać o korzystaniu z pojawiających się cyklicznie w ekwipunku apteczek. Po co Treyarch wprowadziło taką zmianę? Trudno jest tu znaleźć sensowne wytłumaczenie. Studio zdecydowało się także reaktywować specjalistów z unikalnymi broniami i umiejętnościami, ale nie zostali oni dopracowani. Ich umiejętności są nierówne – jedne wręcz nieużywalne, inne – potrafiące uprzykrzać zabawę całej drużynie przeciwnej. Nowość w postaci trybu Heist, dającego możliwość kupowania broni i wyposażenia za wykradzioną walutę to jedyna z większych nowości i trudno mówić, by wnosiła ona większy powiew świeżości. Niestety, w ogólnym rozrachunku, na tle pozostałych dwóch trybów klasyczne formy rozgrywki prezentują się po prostu słabo.

Tak naprawdę większych zastrzeżeń nie można mieć jedynie do trybu Zombie. Ten od pewnego czasu ciągnie kultową serię gier „za uszy”. W trybie Zombie w Black Ops 4 zabawa rozgrywa się na trzech rozbudowanych mapach (okręt Titanic, więzienie Alcatraz, starożytne Koloseum), a bohaterami są postacie dysponujące unikalnymi, nadnaturalnymi zdolnościami. Tu nie ma miejsca na realizm. Szerokie możliwości personalizacji umiejętności oraz dopasowania arsenału do swoich preferencji, w połączeniu z możliwością eksterminowania hord truposzy dają niesamowitą frajdę. Frajdę tym większą, jeśli gracie w gronie znajomych – z losowymi graczami bywa różnie. W trybie Zombie nie brakuje sekretów i znajdziek, elementów magii, możliwości ulepszania przedmiotów i starć z potężnymi bossami.

Trudno jest oprzeć się wrażeniu, że Call of Duty: Black Ops 4 to produkcja stworzona głównie ze względu na rosnącą modę na gry typu battle royale. Blackout w Black Ops 4 jest trybem naprawdę dopracowanym. Trudno jest jednak przyznać, by oferował coś więcej, niż konkurencja. Zabawa jest niezła i… w zasadzie tyle. Niezmiennie solidnie prezentuje się tryb Zombie. Zapewnia sporą dawkę zabawy, o ile… Black Ops 4 kupujecie właśnie dla tego trybu rozgrywki. Pozostałe tryby zabawy wieloosobowej to dokładnie to samo, co wszyscy widzieliśmy w kilku poprzednich odsłonach serii. Nie ma tu miejsca na rewolucję, choć czytając opinie w sieci trudno oprzeć się wrażeniu, że niektórym taka kolej rzeczy odpowiada. I wiecie co? Wcale nam nie przeszkadza brak kampanii dla jednego gracza. Przez lata Call of Duty serwowało graczom w zasadzie to samo, w coraz krótszej formie. Martwi nas po prostu brak pomysłu twórców na tak kultową serię gier. Boli nas, że z pewnego rodzaju fenomenu Call of Duty stało się czymś co najwyżej poprawnym.

Recenzja Destiny 2: Porzuceni – takiego dodatku ta gra potrzebowała

Recenzja Destiny 2: Porzuceni – takiego dodatku ta gra potrzebowała

No cóż, podczas gdy podstawowa wersja Destiny 2 oferowała jeszcze całkiem niezłą zabawę, to już gorzej było z pierwszymi dwoma dodatkami do tej gry. Były one nieco nudne i powtarzalne, przez co zawiodły wielu graczy. W zeszłym miesiącu tytuł otrzymał swoje trzecie rozszerzenie, o podtytule Porzuceni. Przekonajcie się, czy jest ono powtórką z rozrywki, czy też wprowadza do Destiny 2 nową jakość.

Destiny 2 to strzelanina FPP za którą odpowiada studio Bungie Software. Jest ona kontynuacją gry, która pojawiła się na rynku w 2014 roku. Tytuł przeniósł nas w odległą przyszłość, do XXVIII wieku, w którym ludzkość próbuje odbudować swoją potęgę po niemalże całkowitej zagładzie.

W podstawowej wersji produkcji musieliśmy zmierzyć się ze złowrogim Czerwonym Legionem, który próbował przejąć kontrolę nad Podróżnikiem, odbierając Strażnikom ich moce. Po zażegnaniu kryzysu, w dodatku Klątwa Ozyrysa, otrzymaliśmy zadanie odnalezienia tytułowego Ozyrysa, który jako jedyny wiedział jak powstrzymać inwazję Veksów i pokonać nowego przeciwnika, Panoptesa. Kolejny dodatek, StrategOS (lepiej znany jako Warmind), zabrał nas na Marsa, gdzie musieliśmy pobudzić potężnego Rasputina – myślącą maszynę stworzoną w celu obrony ludzkości. W trzecim rozszerzeniu należy natomiast wybrać się do pozostałości tak zwanej Rafy, zlokalizowanej w pasie asteroidów między Marsem a Jowiszem. Tam, wraz z Caydem-6 musimy powstrzymać więzienny bunt.

Nowa jakość w Destiny 2

Akcja Destiny 2: Porzuceni rozpoczyna się prawdziwym hukiem. Jak można było zobaczyć na zwiastunach produkcji, podczas próby powstrzymania ucieczki z więzienia groźnych przestępców Cayde-6 ginie z ręki Uldrena Sova, brata nieżyjącej już królowej Przebudzonych. Co więcej, z więzienia wydostają się zbrodniarze zwani Baronami. Wbrew zakazowi, który został wydany przez Straż Przednią, my wybieramy się w pościg za przestępcami i na poszukiwania zemsty.

Jak można zauważyć już na samym początku, najnowszy dodatek do Destiny 2 zapewnia nam o wiele więcej emocji, niż poprzednie. Przez to o wiele łatwiej jest się w niego wciągnąć i czerpać przyjemność z zabawy w nim. Ale jak rozgrywka prezentuje się potem?

Nie zdradzając żadnych z elementów fabuły powiemy, że same misje, zarówno główne i poboczne, są dużo ciekawsze niż w poprzednich rozszerzeniach, choć i tutaj mamy do czynienia z pewną powtarzalnością. Wynika to jednak z tego, że w wielu z nich musimy złapać jednego z Baronów, którzy uciekli z więzienia. Na szczęście, przez to że każdy z nich został zaprojektowany nieco inaczej, nieco inaczej się ich tropi czy też z nimi walczy.

Cieszymy się niezmiernie, że po raz pierwszy od premiery podstawowej wersji Destiny 2, gra w końcu ma wyrazistego antagonistę. Uldren Sov jest bowiem postacią niezwykle intrygującą, której zamiary, przynajmniej początkowo, trudno jest zrozumieć. Dlatego też z wielką przyjemnością śledzi się jego poczynania, niezależnie od tego jak mroczne te by nie były. Wygląda na to, że Bungie w końcu ma dobrych scenarzystów.

Czy mamy jakieś zastrzeżenia względem fabuły Porzuconych? Szkoda jedynie, że była ona taka krótka. Oczywiście, w tym dodatku i tak przedstawiono o wiele dłuższą historię niż w poprzednich. Prezentowała się ona jednak tak ciekawie, że chciałoby się, aby ta nigdy się nie kończyła. Kto wie, czy w przyszłości gra otrzyma równie dobre rozszerzenia, które nie powtórzą błędów tych pierwszych.

CO PORZUCENI WNOSZĄ DO DESTINY 2

Nareszcie możemy lepiej poznać świat gry

Na dodatkową pochwałę Porzuceni zasługują ze względu na fakt, jak wiele przerywników filmowych można było w nich obejrzeć. Niezwykle wzbogacało to prezentowaną opowieść i pozwalało na dokładniejsze poznanie bohaterów jej opowieści – Uldrena Sova, Baronów, czy nawet postaci, w którą… wcielamy się my.

Oprócz przerywników filmowych fabułę dodatku i historię całego świata Destiny wzbogaciły także możliwe do znalezienia w grze książki, które w tym rozszerzeniu wprowadzono. Na coś takiego czekało wielu graczy. Nie są one zbyt długie, ale jest ich dość sporo, zatem na przeczytanie ich trzeba poświęcić co nieco czasu.

Oprawa audiowizualna jak zwykle nie zawodzi

Jeśli czymś Destiny 2 od zawsze zachwycało, to z pewnością swoją grafiką. Tak samo jest w przypadku porzuconych. Nie dość że bardzo ładnie wyglądają załączone cutscenki, świetnie prezentuje się nowa lokacja dostępna w grze. Mowa o Splątanym Brzegu, będącym częścią wspomnianej wcześniej Rafy. Jest to dość mroczne miejsce, w którym możemy nie tylko spotkać mnóstwo przeciwników, ale także zobaczyć ciekawe widoki. Uważajcie tylko na przepaście, w które bardzo łatwo wpaść.

Jeśli chodzi o muzykę stworzoną do rozszerzenia, jest ona bardzo miła dla ucha. Tam gdzie trzeba uspokaja, czy też zachęca do walki, ale przede wszystkim dobrze oddaje klimat porzuconych. Oby w kolejnych dodatkach było równie dobrze pod tym względem.

W Porzuconych jest co robić

Destiny 2 od początku swojego istnienia oferuje wiele trybów rozgrywki. Możemy w nim przechodzić kampanie fabularne, przemierzać świat, wykonując zadania poboczne, brać udział w Strike’ach, czy nawet Raidach. To wszystko możemy robić w towarzystwie znajomych czy też innych graczy. Dotychczas tylko jednak w miejscu zwanym Crucible mogliśmy się z innymi graczami mierzyć. Teraz opcji jest więcej.

Wraz z Porzuconymi w Destiny 2 pojawił się bowiem tryb rozgrywki o nazwie Gambit, który łączy elementy PVP i PVE. Musimy w nim pokonać szybciej niż przeciwna drużyna jak najwięcej przeciwników, aby być w stanie przyzwać pierwotne zło i je zabić. Raz na jakiś czas gracze mogą jednak co nieco przeszkadzać przeciwnej grupie, albo posyłając jej dodatkowych adwerszarzy, albo udając się osobiście do jej świata. W tym rybie gracze muszą napełniać bowiem banki energii, które przez tych dodatkowych adwersarzy są blokowane. Jeśli natomiast zabijemy członka przeciwnego zespołu, zgubi on zgromadzoną energię.

Ten tryb stał się w Porzuconych naszym ulubionym. Trudno zliczyć, ile razy braliśmy w nim udział. PVP i PVE jest w nim idealnie połączone, tak jak ich zalety. Daje on zatem ogromną frajdę i satysfakcję, tak jak przedmioty w nim zdobywane.

Musimy powiedzieć, że nie spodziewaliśmy się, iż Porzuceni okażą się tak dobrym rozszerzeniem. Interesująca i wciągająca fabuła, nowy tryb gry, który dobrze łączy PVP z PVE, antagonista, o którym chce się wiedzieć więcej – wszystko to sprawia, że ten dodatek wnosi do Destiny 2 o wiele więcej niż poprzednie. Jeśli Bungie w przyszłości znowu pójdzie w tym kierunku, być może przyszłość gry będzie się całkiem dobrze rysować. Właśnie na to liczymy!

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 7) – Lenovo Legion Y530 i IdeaPad 330 w natarciu!

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 7) – Lenovo Legion Y530 i IdeaPad 330 w natarciu!

Zebraliśmy dla Was solidną porcję recenzji sprzętu Lenovo Legion, które w ostatnim miesiącu ukazały się w sieci. Wśród nich mnóstwo testów nowości, m.in. testy nowych laptopów Lenovo Legion Y530 oraz Lenovo IdeaPad 330!

Urządzenia Lenovo Legion tworzymy z myślą o Was, graczach. Jesteśmy otwarci na Wasze sugestie i wsłuchujemy się w potrzeby zarówno e-sportowców, jak i początkujących graczy. W naszej ofercie znajdziecie komputery, laptopy dla graczy, ale także akcesoria – myszki, zestawy słuchawkowe, mechaniczne klawiatury dla graczy, a nawet podkładki.

Recenzje sprzętu Lenovo Legion regularnie pojawiają się w różnych miejscach sieci oraz w prasie drukowanej. Zastanawiacie się czy warto kupić laptopy i komputery Lenovo Legion? Być może poniższe testy pomogą Wam dokonać właściwego wyboru.

1. NaszeMiasto.pl – Lenovo Legion Y530 – recenzja laptopa dla graczy

„Lenovo Legion Y530 to ciekawy, uniwersalny laptop, którego ze względu na kompaktową konstrukcję wykorzystywać można nie tylko do grania, ale także do pracy. Spodobał nam się jego niepozorny, elegancki wygląd, połączony z wydajnością pozwalającą na granie w najnowsze gry w co najmniej średnich ustawieniach graficznych. Wydajny (choć czasami głośny) układ chłodzenia, wygodna podświetlana klawiatura i szybki dysk SSD M.2 to kolejne zalety.”

Zalety Lenovo Legion Y530 według testującego:

  • piękny wygląd
  • dobra wydajność w rozsądnej cenie
  • szybki dysk SSD M.2
  • dwa wydajne procesory do wyboru
  • efektywny układ chłodzenia
  • wygodna, podświetlana klawiatura
  • opcjonalnie matryca 144 H

2. GamingSociety.pl – Recenzja słuchawek Lenovo Legion Stereo Headset – czy tanie może być dobre?

„Mając z tyłu głowy cenę headsetu Lenovo Legion Stereo mój i Wasz werdykt odnoszący się do opłacalności zakupu powinien być prosty i przyjemny. Jakość dźwięku nie grzeje, ani nie chłodzi, aczkolwiek oferowane minimum jest wystarczające, by bez problemów oddawać się rozrywce tak długo, jak tylko chcemy. Słuchawki są wygodne w kontekście regulacji oraz poziomu nacisku na uszy i głowę. (…) za przyzwoitą cenę otrzymamy przyzwoity sprzęt audio i do grania i do słuchania.”

Zalety Lenovo Legion Stereo Headset według testującego:

  • ciekawy design (zwłaszcza karbonowa tekstura)
  • trwałość konstrukcji
  • przyzwoita jakość dźwięku
  • przewód w oplocie
  • niska cena

3. Wp.pl – Lenovo Legion Y530. Szkoda, że inne laptopy gamingowe tak nie wyglądają

„Ogólny werdykt jest dosyć prosty. Lenovo Legion Y530 to świetny sprzęt, który prezentuje się świetnie. Jak na laptopa, bardzo szybko reaguje – programy włączają się szybko, a wydajność nie spada nawet w ciężkich momentach podczas rozgrywki. Jak dla mnie jest tylko jeden problem – 15,6″ to trochę za mało dla komfortowej gry online. Mocne 9/10.”

Zalety Lenovo Legion Y530 według testującego:

  • wysoka wydajność
  • design
  • cicha praca
  • system chłodzenia

4. Tabletowo.pl – Recenzja Lenovo IdeaPad 330-17ICH – zwykły plecak nie wystarczy

„Lenovo IdeaPad 330-17ICH to bardzo przyzwoity zamiennik komputera stacjonarnego dla średnio- i trochę bardziej wymagającego użytkownika, który nie ma kieszeni wypchanej banknotami. Bardzo przyzwoita wydajność, niezły ekran i wygodna klawiatura czynią go dobrym stanowiskiem pracy i narzędziem do zabawy. Nie bez znaczenia dla pozytywnej oceny jest także rozsądna cena.”

Zalety Lenovo IdeaPad 330 według testującego:

  • Sześciordzeniowy, dwunastowątkowy procesor 8 generacji o bardzo dobrej wydajności
  • Przyzwoity SSD w standardzie NVMe
  • Grafika o wydajności wystarczającej do obsługi nowych gier
  • Ekran IPS z niezłym odwzorowaniem kolorów
  • Wygodna klawiatura
  • Podświetlenie klawiatury białym światłem
  • Wysoka kultura pracy
TOP 10: Gry z najwyższym budżetem w historii

TOP 10: Gry z najwyższym budżetem w historii

Nie ma wątpliwości, że tworzenie gier jest drogim przedsięwzięciem, zwłaszcza tych dużych. Tylko gry niezależne, i to tylko niektóre z nich, mogą pochwalić się rekordowo niskim budżetem. Dziś postanowiliśmy przyjrzeć się ich przeciwieństwu – grom z rekordowo wysokim budżetem. Poznajcie 10 produkcji, których powstanie wiązało się z niewyobrażalnymi wydatkami. Warto wspomnieć, że podane kwoty obejmują koszty marketingowe.

10. APB: All Points Bulletin

Całkowity koszt produkcji: 100 milionów dolarów

Całkowity koszt produkcji po inflacji: 112 milionów dolarów

W naszym artykule znalazło się zaledwie kilka gier, które są tak mało znane jak ta. To, że jej serwery nadal są otwarte można zawdzięczać tylko temu, że prawa do tytułu wykupiła firma K2 Network. W zasadzie, firma ta wskrzesiła APB po bankrupcji jej pierwotnego producenta i wydawcy – Reloaded Games. All Points Bulletin to gangsterska gra akcji zrealizowana w konwencji MMO. Nie jesteśmy pewni, czy chcecie ją uruchamiać.

9. RED DEAD REDEMPTION

Całkowity koszt produkcji: 100 milionów dolarów

Całkowity koszt produkcji po inflacji: 112 milionów dolarów

Ta przebojowa gra akcji studia Rockstar Games to w zasadzie „GTA na Dzikim Zachodzie”. Koncept ten przypadł do gustu wielu graczom, dzięki czemu tytuł dobrze przyjął się na rynku. Nie wiadomo, ile kosztował marketing związany z grą, ale na samą produkcję wydano 100 milionów dolarów. Ciekawe jak ta kwota prezentowałaby się, gdybyśmy poznali koszt marketingu. Jeszcze ciekawsze jest, jak będzie prezentował się budżet kontynuacji, która ma mieć premierę jeszcze w tym roku, a dokładniej mówiąc – w październiku.

8. MAX PAYNE 3

Całkowity koszt produkcji: 105 milionów dolarów

Całkowity koszt produkcji po inflacji: 112 milionów dolarów

Max Payne 3 to strzelanina z trzecioosobową perspektywą, która została stworzona przez Rockstar Studios i wydana przez Rockstar Games. Można było w niej po raz kolejny wcielić się w tytułowego protagonistę – Maxa Payne’a – detektywa, który postanowił własnoręcznie wymierzyć sprawiedliwość, gdy jego żona i córka zostały zamordowane. Budżet gry w rzeczywistości z pewnością był większy, jednak nie wiemy jak bardzo, ponieważ nigdy nie podano, ile wydano na reklamę tytułu. Podane wyżej kwoty dotyczą jedynie kosztów samej produkcji.

7. TOO HUMAN

Całkowity koszt produkcji: 100 milionów dolarów

Całkowity koszt produkcji po inflacji: 114 milionów dolarów

Niestety, nie zawsze wielki budżet jest równoznaczny z wielkim sukcesem po premierze. Tak było w przypadku gry Too Human, której większość z Was już zapewne nie pamięta. Too Human zadebiutowało w 2008 roku na konsolach Xbox 360. Choć była to gra dobra, posiadała ona poważne wady, takie jak nietypowe sterowanie czy długie animacje umierania, których nie można było pomijać. To doprowadziło do ogólnie słabej sprzedaży gry, a co z tym idzie – do poważnych strat finansowych, chociaż przez pierwszy rok miała ona się całkiem nieźle.

6. GRAND THEFT AUTO IV

Całkowity koszt produkcji: 100 milionów dolarów

Całkowity koszt produkcji po inflacji: 114 milionów dolarów

To nie ostatnie Grand Theft Auto, które znalazło się na liście, a więc i nie najdroższe. Zysk, jaki przyniosła gra jest jednak imponujący. Już w 24 godziny po premierze tytułu jego twórcy odnotowali przychód na poziomie 310 milionów dolarów. Nieźle, prawda? Szkoda, że nie wiadomo, jaka część wydatków została przeznaczona na produkcję gry, a jaka na marketing.

5. FINAL FANTASY VII

Całkowity koszt produkcji: 80 milionów dolarów

Całkowity koszt produkcji po inflacji: 122 miliony dolarów

Final Fantasy VII to zdaniem wielu ta część serii Final Fantasy, która odniosła największy sukces. Swego czasu była ona uznawana nawet za najlepszą grę ze wszystkich, jakie dotychczas powstały. Spośród poprzednich odsłon odróżnia się ona tym, że jest pierwszą, która została stworzona w trójwymiarze. Dotychczas sprzedano kilkanaście milionów jej egzemplarzy, a więc kwota włożona w produkcję gry z pewnością zwróciła się z nawiązką.

4. DESTINY

Całkowity koszt produkcji: 140 milionów dolarów

Całkowity koszt produkcji po inflacji: 145 milionów dolarów

Activision nie wydaje mało na swoje gry, o czym przekonacie się także w dalszej części tego artykułu. Jednym z przykładów tego wzorca jest Destiny, pierwsza część swojej serii, a więc przedstawiciel nowej marki. Między innymi za sprawą wielkiego budżetu o Destiny zrobiło się jednak głośno, co przyczyniło się, obok innych cech tej gry, do jej sukcesu. Sukces byłby zapewne jeszcze większy, gdyby tytuł ten pojawił się nie tylko na konsolach, ale i na komputerach osobistych, tak jak druga odsłona cyklu, która zadebiutowała w ubiegłym roku.

3. STAR WARS: THE OLD REPUBLIC

Całkowity koszt produkcji: ponad 200 milionów dolarów

Całkowity koszt produkcji po inflacji: ponad 218 milionów dolarów

Świetna grafika, gigantyczny świat, absolutnie każda postać w grze z podłożonym głosem – nic dziwnego, że to MMORPG stworzone przez BioWare aż tyle kosztowało. Wydatek się jednak opłacił. Przez długi czas trudno było znaleźć osoby, które narzekałyby na jakikolwiek aspekt rozgrywki. Niestety, z czasem popularność produkcji spadła, przez co ta musiała przejść na model biznesowy free to play. Mamy nadzieję jednak, że jej serwery nigdy nie zostaną zamknięte.

2. GRAND THEFT AUTO V

Całkowity koszt produkcji: 265 milionów dolarów

Całkowity koszt produkcji po inflacji: 278 milionów dolarów

Poza GTA IV na liście nie mogło zabraknąć GTA V. W tym przypadku wysoki budżet także został bardzo dobrze wykorzystany. Gra została świetnie oceniona zarówno przez krytyków, jak i przez pozostałych graczy. Sprzedała się ona także w ogromnej liczbie egzemplarzy. Nic dziwnego – lwią część budżetu, bo aż 128 milionów dolarów, poświęcono na cele marketingowe.

1. CALL OF DUTY: MODERN WARFARE 2

Całkowity koszt produkcji: 250 milionów dolarów

Całkowity koszt produkcji po inflacji: 285 milionów dolarów

Po sukcesie Call od Duty: Modern Warfare Activision miało wiarę w to, że odniesie go także kolejna część serii – Call of Duty: Modern Warfare 2. Dlatego też postanowiono przeznaczyć na produkcję i reklamę gry rekordowe w branży gamingowej pieniądze. W zasadzie, sam marketing kosztował tu 200 milionów dolarów. No cóż, teraz być może nawet to nie pomogłoby grze o konflikcie zbrojnym w przyszłości. Motyw ten się graczom zwyczajnie przejadł, podczas gdy na rynku królują gry osadzone w realiach pierwszej i drugiej wojny światowej.

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 6) – mamy się czym chwalić!

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 6) – mamy się czym chwalić!

Zebraliśmy dla Was solidną porcję recenzji sprzętu Lenovo Legion, które w ostatnim miesiącu ukazały się w sieci. Wśród nich mnóstwo testów nowości, m.in. testy nowych laptopów Lenovo Legion Y530 oraz Lenovo IdeaPad 330!

Urządzenia Lenovo Legion tworzymy z myślą o Was, graczach. Jesteśmy otwarci na Wasze sugestie i wsłuchujemy się w potrzeby zarówno e-sportowców, jak i początkujących graczy. W naszej ofercie znajdziecie komputery, laptopy dla graczy, ale także akcesoria – myszki, zestawy słuchawkowe, mechaniczne klawiatury dla graczy, a nawet podkładki.

Recenzje sprzętu Lenovo Legion regularnie pojawiają się w różnych miejscach sieci oraz w prasie drukowanej. Zastanawiacie się czy warto kupić laptopy i komputery Lenovo Legion? Być może poniższe testy pomogą Wam dokonać właściwego wyboru.

1. Conowego.pl – Lenovo Legion Y530 – recenzja. Zgrabniejszy, ładniejszy, lepszy!T

„Nowy laptop Lenovo Legion Y530 to krok w dobrą stronę. Producent należy pochwalić za decyzję odnośnie zmiany designu. Legion Y530 wygląda dojrzalej od poprzednika, a co najważniejsze jest znacznie lżejszy i mniejszy. Lenovo usprawniło układ chłodzenia (w zasadzie nieodczuwalny throttling procesora), zastosowało lepszą matrycę oraz przeniosło złącza do tyłu laptopa, co uprzyjemnia korzystanie z niego przy biurku. (…) Lenovo Legion Y530 jest odrobinkę droższy od poprzednika, ale… warto. Do maksymalnej oceny co nieco brakuje, ale jeśli szukacie laptopa do gier w dobrej cenie, to Legion Y530 jest urządzeniem, wkoło którego nie powinniście przechodzić obojętnie.”

Zalety Lenovo Legion Y530 według testującego:

  • atrakcyjny, elegancki wygląd
  • dobra relacja ceny do jakości i wydajności
  • szeroki wachlarz portów
  • część portów jest z tyłu obudowy
  • niezłe głośniki
  • dobre parametry matrycy
  • cienkie ramki wkoło matrycy (prócz dolnej)
  • niemal nieodczuwalny throttling Core i7
  • bardzo szybki dysk SSD
  • satysfakcjonujący czas pracy na baterii

2. PlanetaGracza.pl – Test laptopa Lenovo Legion Y530 – ciszej, ładniej i wciąż wydajnie

„Jeśli miałabym powiedzieć o dwóch najcenniejszych cechach Lenovo Legion Y530 byłby to design oraz wydajność. Zbierając razem wszystkie za i przeciw muszę uczciwie przyznać, że osobiście poleciłabym ten model.”

Zalety Lenovo Legion Y530 według testującego:

  • dobra kultura pracy – przyzwoicie cichy
  • dobra wydajność w tej cenie
  • chłodna obudowa mimo wysokich temperatur wewnątrz
  • bardzo elegancki
  • wykonany z ładnych, mocnych materiałów
  • lekki
  • niesamowicie wygodna klawiatura
  • kable podczepiane z tyłu urządzenia
  • zadowalający czas pracy na baterii

3. GamingSociety.pl – Recenzja laptopa Lenovo Legion Y920

„Jeśli nie przeszkadza nam słodki ciężar Y920 to pozostaje tylko kwestia zapłaty. Recenzowana konfiguracja nie należy do najtańszych, a raczej do jednej z najdroższych. W większości sklepów zobaczymy na rachunku około 9500 zł, więc jest o czym myśleć. Mam jednak wrażenie, że każda wydana złotówka ma swoje odzwierciedlenie w jakości wykonania i ogólnej wydajności. W grach nie brakuje klatek, matrycy kolorów do pięknego wyświetlania obrazu, a głośnikom nad wyraz przyzwoitego brzmienia. Jeśli chodzi o mnie, Lenovo Legion Y920 zapamiętam jako świetny laptop do grania we wszystko, co byczy się na dysku. I gdyby nie fakt, że procesor grzeje się jak na wakacjach w Egipcie, a przyciski noszą się ze zbyt wielkim luzem, to uznałbym laptop za swojego władcę, któremu składałbym niezliczone ofiary wyrażane w zdobytych fragach i punktach za wykonane misje.”

Zalety Lenovo Legion Y920 według testującego:

  • solidna jakość wykonania
  • świetna podkładka pod nadgarstki
  • wydajność w grach
  • głośność pracy
  • obraz o dobrym odwzorowaniu kolorów

4. Gildia.pl – Lenovo Legion Y Gaming Armored – test plecaka

„Lenovo Legion Y Gaming Armored to świetny plecak dla ludzi lubiących dobrze wykonane rzeczy, posiadających dużo sprzętu komputerowego i rzeczy codziennego użytku. Jakość wykonania stoi na bardzo wysokim poziomie, komfort użytkowania jest taki, jakiego oczekuje się od plecaka wartego około 350 złotych – bardzo dobry. Świetnie chroni sprzęt, a i sam noszący zapewne przeżyłby przyjęcie strzału z mini atomówki w plecy (nie próbujcie tego w domu!).”

Zalety Lenovo Legion Y Gaming Armored według testującego:

  • świetna ergonomia
  • pojemność
  • wytrzymałość
  • możliwość dostosowania
  • design

5. FrazPC.pl – Lenovo Y Gaming Armored Backpack B8270 – rzut okiem na gamingowy plecak

„Mówiąc krótko, Lenovo Y Gaming Armored Backpack B8270 to naprawdę ciekawy, przemyślany i starannie wykonany plecak, w którym trudno doszukiwać się jakichkolwiek wad. Producent postawił na dobrej jakości wzmocnione materiały, a ich zastosowanie również jest bez zarzutu – w moim egzemplarzu nie udało mi się znaleźć żadnej luźnej, wystającej nitki, krzywego szwu, problematycznego zamka błyskawicznego czy innych niedociągnięć (a jeśli mamy czepiać się na siłę, to można wskazać na brak dodatkowego wzmocnienia czy nóżek na spodzie plecaka, które chroniłyby tę część przed zużyciem). Co więcej, dostajemy naprawdę duży wodoodporny plecak (zamki nie są dodatkowo zabezpieczone, więc lepiej nie kąpać się z plecakiem, ale deszcz nie jest mu straszny), który powinien bez problemu pomieścić największe nawet gamingowe „potwory„” i to z całym potrzebnym osprzętem i osobistymi drobiazgami, które możemy rozlokować w wielu dostępnych kieszeniach.”

Zalety Lenovo Legion Y Gaming Armored według testującego:

  • zastosowane materiały
  • solidne wykonanie
  • mnogość dedykowanych kieszeni
  • duża pojemność
  • wzornictwo
  • komfort użytkowania
  • zabezpieczenie przed deszczem

6. Ziemniak – PRACA NA LAPTOPIE GAMINGOWYM? – Lenovo Legion Y520

7. Mervo – CS:GO vs Laptop Gamingowy! – Lenovo Legion Y520

Recenzja World of Warcraft: Battle for Azeroth – król nie traci korony

Recenzja World of Warcraft: Battle for Azeroth – król nie traci korony

Poprzedni dodatek do World of Warcraft był naszym zdaniem naprawdę świetny. Oczywiście, posiadał on pewne wady, ale mimo to wciągnął nas na długie godziny. Jak jest w przypadku kolejnego rozszerzenia do tej gry Blizzarda? Czy dorównuje on swojemu poprzednikowi? Czy warto poświęcić na niego swoje pieniądze? Przekonajcie się, poznając nasze wrażenia z rozgrywki.

W Legionie jako gracze musieliśmy stawić czoła samemu, jak nazwa wskazuje, Płonącemu Legionowi. Głównym motywem dodatku była więc walka z demonami i ich sojusznikami – Gul’danem, Kil’jaedenem, i nie tylko. Battle for Azeroth przedstawia nam zgoła inny scenariusz. Tym razem powracamy do klasycznego boju Przymierza z Hordą, którego historia sięga pierwszej gry z serii Warcraft.

Na sam koniec Legionu upadły tytan Sargeras, niosąc klęskę, wbił swój miecz w planetę Azeroth. W efekcie ta została poważnie uszkodzona. Wkrótce w okolicach pozostawionej „rany” odkryto nowy surowiec – Azerite – który jest dosłownie krwią planety, a raczej śpiącej w jej wnętrzu nienarodzonej tytanki. Posiada on niesamowite właściwości, zarówno lecznicze, jak i przydatne w boju – dlatego też szybko stał się obiektem sporu Przymierza i Hordy.

Podczas gdy napięcia między frakcjami rosły, Sylvanas, czyli przywódczyni Hordy, postanowiła bez wyraźnego powodu zaatakować wielkie drzewo Teldrassil, czyli dom Nocnych Elfów. Niestety, ten został doszczętnie spalony. W odwecie Przymierze za cel obrało sobie odzyskanie Lordaeronu, i tak oto rozpoczęła się wojna.

Każda z frakcji, próbując zyskać przewagę nad drugą, postanowiła wyruszyć na poszukiwania nowych sojuszników. To właśnie my, gracze, otrzymujemy zadanie pozyskania tych sojuszników i między innymi wokół niego dodatek się obraca, a przynajmniej na swoim początkowym, czyli obecnym etapie.

Jeszcze przed premierą Battle for Azeroth, o ile dokonaliśmy przedpremierowego zakupu dodatku, mogliśmy co nieco z tych sojuszników pozyskać. Mowa o chociażby tak zwanych Elfach Pustki (Void Elves) czy Taurenach z Wysokiej Góry (Highmountain Tauren). Zdobycie ich zaufania wiązało się z odblokowaniem nowej tak zwanej „rasy sprzymierzonej”. Od dnia premiery każda frakcja posiada dostęp do już trzech ras sprzymierzonych (więcej ma pojawić się wkrótce). Jest to ciekawy koncept, ale posiada on ogromną wadę. Przez to, że na odblokowywanie tych ras potrzeba czasu (często poświęcanego na przechodzenie poprzedniego dodatku), może on odrzucać nowych graczy. Zwykle jakiekolwiek nowe rasy czy klasy postaci było dostępne bezwarunkowo dla wszystkich w momencie debiutów rozszerzeń.

Wróćmy do tematu poszukiwania sojuszników. Fabuła Battle for Azeroth zabiera nas na Kul Tiras (Przymierze) lub na Zandalar (Horda). Naszą misją jest zwiększenie potęgi frakcji do której należymy, poprzez zdobycie nowych sprzymierzeńców. Gracze przymierza muszą odzyskać zaufanie mieszkańców wyspy Kul Tiras, a Hordy – przekonać do siebie niegdyś potężne, a teraz zapomniane plemię trolli.

POCZĄTEK PRZYGODY Z DODATKIEM

Levelowanie – doświadczenie niosące umiarkowaną przyjemność

Każdy dodatek do World of Warcraft wprowadza nowy „level cap”, czyli maksymalny poziom doświadczenia, jaki może osiągnąć nasza postać. Battle for Azeroth podniosło go ze 110 na 120. Gracze muszą zatem przemierzyć krainy, które dodano w rozszerzeniu, a także wykonać nowe zadania, aby zdobyć kolejne poziomy doświadczenia i ostatecznie dotrzeć do „end game contentu”. Jak proces ten wygląda w BfA? Czy jest on przyjemny?

Chociaż levelowanie w Battle for Azeroth nie jest złe, w Legionie bawiliśmy się przy nim nieco lepiej. Oczywiście, dodatek oferuje sporo ciekawych i unikatowych questów, ale wiele innych to typowe zapychacze typu „zabij” lub „przynieś”. Jeśli chodzi o krainy stworzone dla Przymierza, najlepsze doświadczenia niesie za sobą zwiedzanie Drustvar, które oferuje mroczny, ciężki klimat i w miarę ciągłą linię fabularną. Tylko nieco gorzej było w przypadku Boralus, natomiast Stormsong Valley, mimo urzekających widoków, po prostu nas nudziło. Nie zrozumcie nas źle – wszystkie lokacje zaprojektowano świetnie. Nie zadowala nas tylko treść, którą niektóre z nich wypełniono.

Warto wspomnieć, że już podczas levelowania można wziąć udział w tak zwanej „Kampanii Wojennej (War Campaign). W jej ramach realizuje się misje związane z eksplorowaniem nowych lokacji powstałych dla przeciwnej frakcji (my na przykład jako gracze Przymierza udawaliśmy się na Zandalar), a także z toczeniem działań wojennych w tych obszarach. Niestety, aby odblokować kolejne etapy tej kampanii należy zdobyć odpowiedni poziom reputacji z grupą o nazwie „7th Legion”, co niepotrzebnie zatrzymuje nasz progres i później zmusza nas do wykonywania tak zwanych World Questów, z którymi mieliśmy do czynienia także w Legionie.

Stary (nie)dobry grind

Na początku przygody z Battle for Azeroth każdy gracz otrzymuje przedmiot o nazwie Hearth of Azeroth (Serce Azeroth), który zajmie w naszym ekwipunku slot naszyjnika. Związany jest on z nowym systemem, który mocno przypomina to, co towarzyszyło broniom artefaktowym w Legionie. W BfA także możemy zdobywać moc artefaktową, jednak tym razem ulepszamy z jej pomocą pewne elementy uzbrojenia.

Podczas gdy nasze Serce Azeroth będzie zdobywać kolejne poziomy, jego statystyki oraz item level będą się podnosić. W tym czasie odblokowywana będzie możliwość udoskonalania coraz lepszego Azerite Gearu – nowego rodzaju ekwipunku. Udoskonalanie to wiąże się z zyskiwaniem pewnych buffów i podnoszeniem poziomu tych przedmiotów.

Niestety, kolejne poziomy Hearth of Azeroth są coraz to droższe. Oznacza to, że osoby, które chcą mieć szansę na osiągnięcie w jakiejkolwiek formie PvP, bądź być znaczącymi członkami grup raidujących, czeka sporo grindu. Moc artefaktowa to w zatem w Battle for Azeroth nasz wróg numer jeden. Jak moc artefaktową można zdobywać w tym dodatku? Na przykład otwierając skrzynki porozrzucane w świecie gry, wykonując questy, czy wybierając się na ekspedycje na nieznane wyspy.

Ahoj żeglarzu!

Wspomniane przez nas ekspedycje to kolejna nowość wprowadzona w Battle for Azeroth. W ich ramach wybieramy się w trzyosobowych drużynach na wycieczki po losowych wyspach, na których mamy znaleźć Azerite. Naszym zadaniem jest zebranie określonej ilości tego surowca przed ekipą należącą do wrogiej frakcji. Możemy tego dokonać zarówno polując na stworzenia zamieszkujące te lądy, jak i poszukując złóż.

Przeprowadzając ekspedycje można zdobyć nie tylko moc artefaktową, ale także specjalne nagrody, chociażby wierzchowce. Naszym zdaniem warto się w nie jednak angażować nie tylko ze względu na to, ale także ponieważ są one ciekawą odskocznią od standardowych aktywności, które dotychczas oferował WOW. Warto wspomnieć, że z czasem w grze można odblokować ekspedycje o zwiększonym poziomie trudności oraz ekspedycje PvP.

ZA PRZYMIERZE!

Tryb Wojenny

PvP doczekało się w Battle for Azeroth poważnych zmian. W zasadzie, wprowadzono je już w prepatchu do dodatku. Od niedawna w grze nie istnieje podział na serwery PvP i serwery PvE. Każdy gracz może natomiast zdecydować, czy chce brać udział w PvP podczas przemierzania świata gry, czy też nie, włączając lub wyłączając tak zwany Tryb Wojenny, co jest możliwe tylko w stolicy frakcji.

Każda z decyzji ma swoje wady i zalety. Jeśli wyłączycie Tryb Wojenny, będziecie czuli się w grze bezpieczniej i będziecie mogli spokojnie wykonywać kolejne questy. Niemniej, wtedy ominą Was bonusy do doświadczenia, czy poziomu nagród z zadań wykonywanych przy uruchomionym Trybie Wojennym.

Po włączeniu Trybu Wojennego otrzymacie do dyspozycji nowe umiejętności do wykorzystania w walce z innymi graczami. W przeciwieństwie do rozwiązań z Legionu, te umiejętności nie są ułożone w trójkach, spośród których trzeba zdecydować się na jedną zdolność. Teraz możecie sięgnąć po dowolne umiejętności spośród całej ich puli, dostosowując je do Waszych preferencji czy stylu gry.

Nie możemy zapominać o tym, że w Battle for Azeroth powinniście uważać na to, aby nie zabić zbyt wielu innych graczy na raz. Gdy tego dokonacie, zostaniecie oznaczeni na mapie, przez co staniecie się łatwym celem dla członków przeciwnej frakcji.

Zaraz zaraz – jaki konflikt?

Mimo że dodatek rzekomo skupia się na walce Przymierza i Hordy, w zasadzie póki co niewiele mamy z nim w grze do czynienia. Nawet na włączonym Trybie Wojennym gracze często unikają konfliktów, a ponadto questy, nawet te będące częścią kampanii fabularnej, rzadko czynią nas uczestnikami tej walki.

Na szczęście, mamy czego oczekiwać od rozszerzenia w przyszłości. Już na początku września do gry trafią bowiem Fronty Wojenne (Warfronts). Będzie to nowy tryb rozgrywki, w którym 20-osobowe grupy graczy będą stawiać czoła armiom NPC. Ma on przywodzić na myśl Warcrafta III, bowiem nie zabraknie w nim zbierania surowców, budowania budynków i ulepszania technologii.

No cóż, należy pamiętać, że pierwsze tygodnie po premierze każdego dodatku to zawsze wstęp do najlepszej zabawy. Ciekawe, z czym będziemy mieli do czynienia wkrótce. Może prawdziwą walkę o Azeroth będziemy toczyć nie z przeciwną frakcją, a z królową Azsharą czy też Starymi Bogami (Old Gods).

Podziemia

Battle for Azeroth wprowadziło do World of Warcraft kilka nowych dungeonów. Naszym zdaniem nie wybijają się one niczym szczególnym przed szereg, ale w większości są ciekawe. Myślimy, że tu każdy znajdzie swoje preferencje, ale chyba najbardziej Waszą cierpliwość przetestują podziemia o nazwie The MOTHERLODE (dokładnie tak pisownia wygląda w grze), w których trzeba stawić czoła całej armii goblinów. Dobrą wiadomością jest to, że w podziemiach w BfA trafiają się unikatowe walki i mechaniki, które wnoszą coś świeżego do rozgrywki.

Dungeony w Battle for Azeroth nie są zbyt trudne, zwłaszcza na poziomie Normal czy Heroic. Jeśli szukacie wyzwania, możecie skorzystać z systemu Mythic+, który już w Legionie naszym zdaniem sprawdzał się świetnie.

Jeśli chodzi o podziemia dla bardziej hardkorowych graczy, czyli raidy – te pojawią się w grze dopiero za jakiś czas. Nie możemy się doczekać, aż je wypróbujemy.

WOW WYGLĄDA CORAZ LEPIEJ

Na szczęście jest na czym zawiesić oko

Czasem aż trudno uwierzyć, że World of Warcraft ma niemalże 14 lat. Niewiarygodne jest, co Blizzard potrafi wyciągnąć ze starego silnika, który ta gra posiada. Grafika w Battle for Azeroth prezentuje się jeszcze lepiej niż w Legionie. Nowe lokacje zostały ponadto zaprojektowane świetnie, przez co dodatek dostarczył nam mnóstwo pięknych widoków do podziwiania. No cóż, miło jest ujrzeć nieco nowych kolorów po ogromnych ilościach zieleni, z którymi mieliśmy do czynienia jeszcze niedawno.

Na pochwałę zasługuje również muzyka. Doskonale oddaje ona klimat rozszerzenia, zarówno od strony Zandalaru, przy projektowaniu którego inspirowano się kulturą chociażby Majów, jak i Kul Tiras, które przywodzi na myśl motywy żeglarstwa i piractwa. Jeśli Battle of Azeroth jeszcze nie trafiło w wasze ręce, owej muzyki i tak możecie posłuchać w Internecie, chociażby na Spotify.

Jaki jest werdykt?

Jak widać, Battle for Azeroth nie jest dodatkiem idealnym i wiele mu do tego ideału brakuje. Mimo to miło spędzamy przy nim czas każdego dnia, a to o czymś świadczy, prawda? Wszelkie swoje wady dodatek nadrabia świetnymi widokami, niezłymi podziemiami oraz ekspedycjami, a także niektórymi questami i klimatem. Dlatego też na ten moment uważamy, iż warto powrócić dla niego do WOWa. Na ten moment, gdyż nasza ocena rozszerzenia dotyczy jego obecnego stanu, a nie tego, co będzie się działo w jego ramach w przyszłości. Nie twierdzimy oczywiście, że niedługo poziom dodatku się obniży. Być może będzie wprost przeciwnie.

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 5) – mamy się czym chwalić!

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 5) – mamy się czym chwalić!

Zebraliśmy dla Was kolejną porcję recenzji sprzętu Lenovo Legion. Znaleźliśmy 4 recenzje naszych urządzeń – laptopów i desktopów Lenovo Legion, które polecamy Waszej uwadze.

Urządzenia Lenovo Legion tworzymy z myślą o Was, graczach. Jesteśmy otwarci na Wasze sugestie i wsłuchujemy się w potrzeby zarówno e-sportowców, jak i początkujących graczy. W naszej ofercie znajdziecie komputery, laptopy dla graczy, ale także akcesoria – myszki, zestawy słuchawkowe, mechaniczne klawiatury dla graczy, a nawet podkładki.

Recenzje sprzętu Lenovo Legion regularnie pojawiają się w różnych miejscach sieci oraz w prasie drukowanej. Zastanawiacie się czy warto kupić laptopy i komputery Lenovo Legion? Być może poniższe testy pomogą Wam dokonać właściwego wyboru.

1. FrazPC – Lenovo Y Gaming Mechanical Switch Keyboard – recenzja klawiatury

„Otrzymujemy solidną i wygodną konstrukcję o nietuzinkowym designie, hub z dodatkowymi portami, przyciski dedykowane multimediom i wielu innym funkcjom oraz dobrej klasy gamingowe przełączniki mechaniczne. (…) Za podobne klawiatury konkurencji często trzeba zapłacić zdecydowanie więcej, a cena Lenovo Y pozycjonuje ją raczej w budżetowym segmencie, choć możliwości tego sprzętu wcale nie są takie skromne.”

Zalety Lenovo Y Gaming Mechanical Switch Keyboard według testującego:

  • solidne wykonanie
  • ergonomia
  • oryginalny design
  • dodatkowe klawisze
  • wysokiej klasy przełączniki mechaniczne
  • hub z portami
  • atrakcyjna cena
  • nagrywanie makr w locie
  • dobrze zrealizowane podświetlenie

2. Instalki.pl – Lenovo Y Gaming Precision Mouse – test myszki dla graczy

„Designerom z chińskiej firmy nie sposób odmówić dobrego smaku. Myszka została utrzymana w kolorystyce czarno-czerwonej, podobnie zresztą jak cała seria gamingowa Lenovo Y. Okrągłe kształty są tu przełamywane przez kanciaste wykończenie, co prezentuje się naprawdę nieźle.”

Zalety Lenovo Y Gaming Precision Mouse według testującego:

  • przemyślany design
  • 9 programowalnych przycisków
  • rozmieszczenie przycisków
  • możliwość dostosowania wagi

3. TechnoStrefa – DUŻY vs MAŁY LAPTOP! Który lepszy dla GRACZA?

„Jakie zalety ma mobilny laptop gamingowy? Do kogo skierowane są duże notebooki? W dzisiejszym odcinku zobaczycie porównanie dwóch laptopów dla graczy – mniejszego Lenovo Legion Y520 oraz większego Y920. Którego wybrać? Oglądajcie!”

4. Rooshken – Solidny plecak do laptopa – Lenovo Y Gaming Armored Backpack

Opublikowano przez: Lenovo Legion

Recenzja pierwszego DLC do Kingdom Come: Deliverance – From The Ashes

Recenzja pierwszego DLC do Kingdom Come: Deliverance – From The Ashes

Jak wiadomo, Kingdom Come: Deliverance zostało dość ciepło przyjęte przez graczy, w tym nas, mimo niezadowalającej optymalizacji, wielu bugów i niedopracowanego systemu zapisywania gry. W przypadku tego tytułu nad wadami przeważały takie zalety jak niesamowity realizm, niezła grafika, bardzo dobre udźwiękowienie, wciągający wątek fabularny, ciekawe zadania poboczne, i nie tylko. Niedawno na rynku pojawiło się pierwsze DLC do gry, pod tytułem From the Ashes czyli Z Popiołów. Jak wiele wnosi ono do rozgrywki? Czy jest warte swej ceny? Aby poznać odpowiedzi na te i inne pytania na ten temat, przeczytajcie naszą recenzję.

Na początek warto przypomnieć, czym właściwie jest Kingdom Come: Deliverance. No więc, jest to gra RPG, ale gra RPG inna od wszystkich. Dlaczego? Otóż, nie spotkamy w niej smoków czy też innych mitycznych stworów, ani nie doświadczymy w niej magii. Akcję tego tytułu osadzono bowiem w realiach historycznych, w średniowiecznej Europie, a dokładniej w XV-wiecznych Czechach. Z tego powodu ważnym aspektem gry jest realizm, o który twórcy z Warhorse Studios postanowili jak najdokładniej zadbać.

Tłem fabularnym dla Kingdom Come jest najazd na Czechy węgierskiego króla Zygmunta Luksemburskiego, który postanowił przejąć władzę w Czechach, odbierając ją z rąk swego przyrodniego brata. W związku z tymi wydarzeniami kraj ogarnęła wojenna zawierucha.

Głównym bohaterem gry jest Henry, syn kowala mieszkającego w grodzie Skalica. Pewnego dnia wioska protagonisty została zaatakowana i zniszczona przez armię wroga, a jego rodzice – zabici. Henryk, który poprzysiągł zemstę i wypełnienie ostatniej woli ojca, został wplątany w wielką politykę i sieć intryg związanych z próbą uratowania prawowitego króla Czech – Wacława IV – oraz samego kraju.

A z czym mamy do czynienia w pierwszym DLC do Kingdom Come: Deliverance? W nim nasz bohater, czyli Henry, dostaje od Pana Dziwisza zadanie odbudowania wioski Przybysławice, czego ma dokonać wspólnie z mistrzem lokatorem Mariuszem. Nie należy jednak myśleć, że DLC jest city builderem czy czymś podobnym. Nie decydujemy w nim, czy dany budynek mamy zbudować tu czy tam. W rzeczywistości mamy tu do czynienia z symulatorem zarządzania finansami, co twórcy zaznaczali w jednym z filmów zapowiadających From the Ashes. Musimy decydować kiedy budować poszczególne budynki, tak aby wioska przynosiła zyski zamiast strat.

CO FROM THE ASHES OFERUJE?

Nie tylko budowanie

Oczywiście, DLC nie polega tylko na stawianiu kolejnych budynków. Pan Dziwisz mianował nas bowiem starostą Przybysławic, co wiąże się z kilkoma obowiązkami. Po pierwsze, musimy sprowadzać do wioski rozmaite surowce, poprzez odwiedzanie różnych miejsc i zawieranie układów z różnymi osobami. Po drugie, musimy rozwiązywać problemy pojawiające się w wiosce, chociażby spory między mieszkańcami – a to mąż bije żonę czy wiedźma oszukuje ludzi. Poza tym, musimy zapraszać do osady nowych osadników. Wszystko to co nieco urozmaica rozgrywkę.

W zasadzie, poza tym wszystkim DLC nie oferuje wielu nowości. Niemniej jednak, to w ile czasu je przejdziecie będzie zależeć od tego, jak dużo pieniędzy będziecie posiadać w swoich kieszeniach podczas rozpoczynania swojej przygody w nim. Odbudowę Przybysławic trzeba bowiem sfinansować z własnej kieszeni, dopóki te nie zaczną na siebie zarabiać. Tak więc, jeśli początkowo będziecie dysponować dwoma tysiącami groszy, na zabawę w wiosce poświęcicie co najmniej kilkanaście godzin, a gdy będziecie bogaczami z sakwą wypełnioną osiemdziesięcioma tysiącami graczy – prawdopodobnie godzinę. Warto wspomnieć, że ceny budowy i rozbudowy budowli są ustalone na odpowiednim poziomie. Nie są one zbyt wysokie czy też zbyt niskie.

Naszym zdaniem we From the Ashes lepiej będą bawić się osoby, które jeszcze nie ukończyły głównego wątku fabularnego i nie dysponują ogromnymi ilościami pieniędzy. DLC jest bowiem świetnym uzupełnieniem fabuły podstawowej wersji gry, zaś dość kiepską jej kontynuacją. Jeżeli dotychczas wykonaliście wszystkie główne i poboczne zadania, DLC szybko Wam się znudzi, ponieważ nie będziecie mieli nic do „roboty”, poza wspomnianymi obowiązkami starosty.

Niedosyt niestety jest

Niestety, wadą From the Ashes jest także to, że nie mamy większego wpływu na ostateczny kształt wioski, co wiąże się z tym, iż dodatek nie jest wspomnianym city builderem. Miło byłoby jednak móc decydować, gdzie budować poszczególne konstrukcje, czy też jak miałyby one wyglądać. Wiemy, że wymagałoby to wprowadzenia do gry wielu nowych mechanik, ale myślimy, że byłoby to warte wysiłku.

Póki co możemy jedynie zadecydować, które budynki postawić, a z których zrezygnować – dysponujemy bowiem ograniczoną ilością miejsca, przez co nie możemy zbudować chociażby i piekarni i sklepu rzeźnika czy też i strażnicy i stajni. Poza tym, możemy poszczególne budynki ulepszać, gwarantując sobie wyższy dochód z wioski.

A co z fabułą?

W DLC brakuje nam także ciekawych zadań fabularnych, takich jak te znane z „podstawki”. Jedynie początek przygody z dodatkiem takowe oferuje, a potem w tej kwestii mamy do czynienia z tak zwaną „posuchą”. Jest to kolejny czynnik, który naszym zdaniem sprawia, że From the Ashes gwarantuje większą frajdę, jeśli wcześniej nie przeszło się głównego wątku gry.

Ach te bugi

Mimo wielu aktualizacji oraz pojawienia się pierwszego DLC Kingdom Come nadal posiada wiele błędów czy gliczy. Szkoda, że wraz z jego premierą się ich nie pozbyto. Co więcej, gdy From the Ashes zadebiutowało, w produkcji zadebiutowały także nowe bugi. Jeden z nich pojawił się w Talmberku i dość znacznie wpływa na wygląd otoczenia. Nie będziemy tłumaczyć, o co dokładnie chodzi, gdyż błąd ma ścisły związek z fabułą gry i jego objaśnianie mogłoby się skończyć zaspojlerowaniem Wam jej części. Niemniej jednak, uwierzcie, że po odwiedzeniu Talmberka tego błędu nie przeoczycie.

DLC WARTE WASZYCH PIENIĘDZY?

Cena nie przytłacza

Chociaż DLC nie oferuje wiele, uważamy, że jego cena nie jest zbyt wysoka, a za to wręcz adekwatna do gwarantowanej zawartości. Obecnie na GOGu From the Ashes kosztuje 35,99 złotych. Taką samą kwotę zapłacicie na Steamie.

Nie ukrywamy, że DLC jest nieco rozczarowujące, ale mimo to bawiliśmy się w nim całkiem dobrze. From the Ashes zawiera wszystko to, co zapowiadali twórcy, a więc nie mamy tu do czynienia z niespełnionymi obietnicami. Nie wiemy jak Wy, ale my czekamy na kolejne DLC i dodatki do Kingdom Come. Przypomnijmy, że ma być ich całkiem sporo. Tytuły DLC to The Amorous Adventures of Bold Sir Hans Capon, Band of Bastards oraz A Woman’s Lot (darmowy dla osób, które wsparły grę crowdfundingowo), a dodatki to Hardcore Mode (darmowy), The Making of Kingdom Come (darmowy dla osób, które wsparły grę crowdfundingowo), Tournament! (darmowy), Combat Academy (darmowy dla osób, które wsparły grę crowdfundingowo) i Modding Support (darmowy).

Jak widać, za większość przyszłych dodatków do gry nie będziemy musieli płacić. Nie wiadomo, kiedy one zadebiutują, ale premiery przynajmniej części z nich spodziewamy się jeszcze w tym roku.