Call of Duty: Black Ops 4 to jedna z najgorętszych premier tego roku. Nie mogliśmy powstrzymać się przed zagraniem w tę budzącą ogromne kontrowersje grę. Jesteśmy gotowi, by podzielić się z Wami naszymi wrażeniami na jej temat.
Na Call of Duty: Black Ops 4 gracze czekali z wypiekami na ustach. Ogromny szok wywołała kilka miesięcy temu informacja, że gra pozbawiona będzie zupełnie kampanii dla jednego gracza. To prawda, w Black Ops 4 singla po prostu… nie ma! Jest za to budzący przed premierą wcale niemałą ciekawość graczy tryb Blackout, czyli battle royale w wydaniu Treyarch. Nowe Call of Duty w wersji na PC dostępne jest tym razem wyłącznie na platformie Battle.net. Czy warto zapłacić za grę aż 219 złotych?
Od razu po przejściu do menu głównego gry widać, że nowe Black Ops 4 próbuje zadowolić każdego – oprócz miłośników rozgrywki jednoosobowej, rzecz jasna. Nowe Call of Duty proponuje graczom tryby rozgrywki typowe dla sieciowych FPSów, ale także nowość w postaci trybu Blackout (battle royale) i znany z wcześniejszych odsłon tryb Zombie. Dosłownie każdy rodzaj zabawy gwarantuje tutaj nieco odmienne emocje i trudno oprzeć się wrażeniu, że Black Ops 4 to coś jak „trzy gry w jednej”. Trzy diametralnie odmienne od siebie gry.
Blackout to największa z nowości, która podzieliła środowisko fanów serii. Powiela ona schemat znany z innych gier typu battle royale i próżno tu doszukiwać się czegoś „ekstra”. Ot, 88-100 graczy wyskakuje z helikopterów i szybuje do upatrzonej z góry lokacji. Następnie gracze zbierają rozsiane po mapie bronie i elementy wyposażenia, walcząc o przetrwanie i uciekając do centrum stale zwężającej się „bezpiecznej strefy”. Zabawa jest wciągająca i całkiem satysfakcjonujaca, ale Treyarch mogło postarać się o coś więcej. Największą zaletą i wyróżnikiem Black Ops 4 są zróżnicowane lokacje na mapie i… tak naprawdę tylko tyle. Na plus przemawia także brak gliczy i błędów będących prawdziwą zmorą konkurencyjnego PUBG.
Wspólnym mianownikiem wszystkich trybów jest oprawa wizualna. Niestety, Call of Duty z roku na rok wygląda… coraz gorzej – silnik jest w końcu jedynie modyfikowany od 10 lat. Jeżeli liczycie tutaj na piękną oprawę graficzną, to trafiliście pod zły adres. Mówiąc krótko: do Battlefielda 5 produkcja od Treyarch nie ma startu. Nawet grając w wysokiej rozdzielczości tekstury nie są zbyt szczegółowe, a gra wygląda tak, jakby stworzono ją kilka lat temu. Najbardziej okazale wszystko prezentuje się w trybie Zombie, gdzie lokacje są ciasne i twórcy mieli możliwość szczegółowego ich dopracowania. Gigantyczna mapa w trybie Blackout to doskonały przykład tego, że Treyarch musiało ratować się wieloma sztuczkami technologicznymi, by znaleźć balans pomiędzy jakością grafiki, a… jakością rozgrywki sieciowej. Nie można natomiast odmówić twórcom CODa kreatywności. Wielka mapa z Blackout zaprojektowana jest w sposób pomysłowy – tylko i aż. A inne mapy?
Call of Duty: Black Ops 4 wypada w tej kwestii bardzo nierówno. Najlepiej prezentują się lokacje, które zwiedzamy w trybie Zombie. Pełne są zakamarków, przeróżnych sekretów i widać, że zostały skonstruowane od podstaw na potrzeby tej właśnie gry. Mapa z trybu Blackout jest kolosalna i pomimo że sprawia wrażenie pustej, umieszczono na niej kilka naprawdę ciekawych lokalizacji. Nie różni się ona jednak znacząco od tego, co znacie z PUBG, czy też Fortnite. Ot wielki plac zabaw, na którym o przetrwanie walczy maksymalnie 100 graczy w trybie solo lub drużynach 2 i 4-osobowych. W pozostałych trybach rozgrywki znajdziemy 14 map, z czego 5 stanowią przeprojektowane mapy z pierwszej odsłony serii Black Ops. Pamiętacie jeszcze Nuketown? W nowej odsłonie Call of Duty po raz kolejny będziecie mogli na niej zawalczyć. Mapy są jednak niewielkie i o ile dla fanów serii będą „normalne”, to dla sporej rzeszy graczy okażą się klaustrofobiczne. Wymusza to zawrotne tempo rozgrywki, które… Nie każdemu się spodoba.
CZYM JESZCZE CALL OF DUTY: BLACK OPS 4 ZADOWALA I CZYM ROZCZAROWUJE?
Call of Duty: Black Ops 4 idzie śladami poprzednich części cyklu i jest ostrą naparzanką, w której gracze nierzadko giną kilka razy na minutę. Rozgrywki w trybach Team Deatmatch i nowym Heist trwają czasami kilkanaście sekund. W trybach Deatmatch i Control trup ściele się równie gęsto, ale po śmierci gracz nie jest zmuszony czekać na odrodzenie się do końca rundy. Niestety, balans na serwerach jest kiepski i nierzadko początkującym graczom przychodzi mierzyć się z drużyną złożoną z graczy na maksymalnym poziomie. Efekt? Brak przyjemności z gry i notoryczne opuszczanie sesji przez sfrustrowanych przedstawicieli poszczególnych drużyn. Twórcy muszą popracować jeszcze także nad balansem broni w grze. Gracze korzystający z karabinów snajperskich uśmiercających jednym celnym strzałem są na niektórych mapach sporym utrapieniem.
Od strony mechaniki wprowadzono nowość w postaci pasków zdrowia. Od teraz nad głowami oponentów widać pasek zdrowia i pancerza. Treyarch zrezygnowało z automatycznej regeneracji zdrowia, którą zastąpiono tutaj manualnym leczeniem. Gracze muszą pamiętać o korzystaniu z pojawiających się cyklicznie w ekwipunku apteczek. Po co Treyarch wprowadziło taką zmianę? Trudno jest tu znaleźć sensowne wytłumaczenie. Studio zdecydowało się także reaktywować specjalistów z unikalnymi broniami i umiejętnościami, ale nie zostali oni dopracowani. Ich umiejętności są nierówne – jedne wręcz nieużywalne, inne – potrafiące uprzykrzać zabawę całej drużynie przeciwnej. Nowość w postaci trybu Heist, dającego możliwość kupowania broni i wyposażenia za wykradzioną walutę to jedyna z większych nowości i trudno mówić, by wnosiła ona większy powiew świeżości. Niestety, w ogólnym rozrachunku, na tle pozostałych dwóch trybów klasyczne formy rozgrywki prezentują się po prostu słabo.
Tak naprawdę większych zastrzeżeń nie można mieć jedynie do trybu Zombie. Ten od pewnego czasu ciągnie kultową serię gier „za uszy”. W trybie Zombie w Black Ops 4 zabawa rozgrywa się na trzech rozbudowanych mapach (okręt Titanic, więzienie Alcatraz, starożytne Koloseum), a bohaterami są postacie dysponujące unikalnymi, nadnaturalnymi zdolnościami. Tu nie ma miejsca na realizm. Szerokie możliwości personalizacji umiejętności oraz dopasowania arsenału do swoich preferencji, w połączeniu z możliwością eksterminowania hord truposzy dają niesamowitą frajdę. Frajdę tym większą, jeśli gracie w gronie znajomych – z losowymi graczami bywa różnie. W trybie Zombie nie brakuje sekretów i znajdziek, elementów magii, możliwości ulepszania przedmiotów i starć z potężnymi bossami.
Trudno jest oprzeć się wrażeniu, że Call of Duty: Black Ops 4 to produkcja stworzona głównie ze względu na rosnącą modę na gry typu battle royale. Blackout w Black Ops 4 jest trybem naprawdę dopracowanym. Trudno jest jednak przyznać, by oferował coś więcej, niż konkurencja. Zabawa jest niezła i… w zasadzie tyle. Niezmiennie solidnie prezentuje się tryb Zombie. Zapewnia sporą dawkę zabawy, o ile… Black Ops 4 kupujecie właśnie dla tego trybu rozgrywki. Pozostałe tryby zabawy wieloosobowej to dokładnie to samo, co wszyscy widzieliśmy w kilku poprzednich odsłonach serii. Nie ma tu miejsca na rewolucję, choć czytając opinie w sieci trudno oprzeć się wrażeniu, że niektórym taka kolej rzeczy odpowiada. I wiecie co? Wcale nam nie przeszkadza brak kampanii dla jednego gracza. Przez lata Call of Duty serwowało graczom w zasadzie to samo, w coraz krótszej formie. Martwi nas po prostu brak pomysłu twórców na tak kultową serię gier. Boli nas, że z pewnego rodzaju fenomenu Call of Duty stało się czymś co najwyżej poprawnym.
No cóż, podczas gdy podstawowa wersja Destiny 2 oferowała jeszcze całkiem niezłą zabawę, to już gorzej było z pierwszymi dwoma dodatkami do tej gry. Były one nieco nudne i powtarzalne, przez co zawiodły wielu graczy. W zeszłym miesiącu tytuł otrzymał swoje trzecie rozszerzenie, o podtytule Porzuceni. Przekonajcie się, czy jest ono powtórką z rozrywki, czy też wprowadza do Destiny 2 nową jakość.
Destiny 2 to strzelanina FPP za którą odpowiada studio Bungie Software. Jest ona kontynuacją gry, która pojawiła się na rynku w 2014 roku. Tytuł przeniósł nas w odległą przyszłość, do XXVIII wieku, w którym ludzkość próbuje odbudować swoją potęgę po niemalże całkowitej zagładzie.
W podstawowej wersji produkcji musieliśmy zmierzyć się ze złowrogim Czerwonym Legionem, który próbował przejąć kontrolę nad Podróżnikiem, odbierając Strażnikom ich moce. Po zażegnaniu kryzysu, w dodatku Klątwa Ozyrysa, otrzymaliśmy zadanie odnalezienia tytułowego Ozyrysa, który jako jedyny wiedział jak powstrzymać inwazję Veksów i pokonać nowego przeciwnika, Panoptesa. Kolejny dodatek, StrategOS (lepiej znany jako Warmind), zabrał nas na Marsa, gdzie musieliśmy pobudzić potężnego Rasputina – myślącą maszynę stworzoną w celu obrony ludzkości. W trzecim rozszerzeniu należy natomiast wybrać się do pozostałości tak zwanej Rafy, zlokalizowanej w pasie asteroidów między Marsem a Jowiszem. Tam, wraz z Caydem-6 musimy powstrzymać więzienny bunt.
Nowa jakość w Destiny 2
Akcja Destiny 2: Porzuceni rozpoczyna się prawdziwym hukiem. Jak można było zobaczyć na zwiastunach produkcji, podczas próby powstrzymania ucieczki z więzienia groźnych przestępców Cayde-6 ginie z ręki Uldrena Sova, brata nieżyjącej już królowej Przebudzonych. Co więcej, z więzienia wydostają się zbrodniarze zwani Baronami. Wbrew zakazowi, który został wydany przez Straż Przednią, my wybieramy się w pościg za przestępcami i na poszukiwania zemsty.
Jak można zauważyć już na samym początku, najnowszy dodatek do Destiny 2 zapewnia nam o wiele więcej emocji, niż poprzednie. Przez to o wiele łatwiej jest się w niego wciągnąć i czerpać przyjemność z zabawy w nim. Ale jak rozgrywka prezentuje się potem?
Nie zdradzając żadnych z elementów fabuły powiemy, że same misje, zarówno główne i poboczne, są dużo ciekawsze niż w poprzednich rozszerzeniach, choć i tutaj mamy do czynienia z pewną powtarzalnością. Wynika to jednak z tego, że w wielu z nich musimy złapać jednego z Baronów, którzy uciekli z więzienia. Na szczęście, przez to że każdy z nich został zaprojektowany nieco inaczej, nieco inaczej się ich tropi czy też z nimi walczy.
Cieszymy się niezmiernie, że po raz pierwszy od premiery podstawowej wersji Destiny 2, gra w końcu ma wyrazistego antagonistę. Uldren Sov jest bowiem postacią niezwykle intrygującą, której zamiary, przynajmniej początkowo, trudno jest zrozumieć. Dlatego też z wielką przyjemnością śledzi się jego poczynania, niezależnie od tego jak mroczne te by nie były. Wygląda na to, że Bungie w końcu ma dobrych scenarzystów.
Czy mamy jakieś zastrzeżenia względem fabuły Porzuconych? Szkoda jedynie, że była ona taka krótka. Oczywiście, w tym dodatku i tak przedstawiono o wiele dłuższą historię niż w poprzednich. Prezentowała się ona jednak tak ciekawie, że chciałoby się, aby ta nigdy się nie kończyła. Kto wie, czy w przyszłości gra otrzyma równie dobre rozszerzenia, które nie powtórzą błędów tych pierwszych.
CO PORZUCENI WNOSZĄ DO DESTINY 2
Nareszcie możemy lepiej poznać świat gry
Na dodatkową pochwałę Porzuceni zasługują ze względu na fakt, jak wiele przerywników filmowych można było w nich obejrzeć. Niezwykle wzbogacało to prezentowaną opowieść i pozwalało na dokładniejsze poznanie bohaterów jej opowieści – Uldrena Sova, Baronów, czy nawet postaci, w którą… wcielamy się my.
Oprócz przerywników filmowych fabułę dodatku i historię całego świata Destiny wzbogaciły także możliwe do znalezienia w grze książki, które w tym rozszerzeniu wprowadzono. Na coś takiego czekało wielu graczy. Nie są one zbyt długie, ale jest ich dość sporo, zatem na przeczytanie ich trzeba poświęcić co nieco czasu.
Oprawa audiowizualna jak zwykle nie zawodzi
Jeśli czymś Destiny 2 od zawsze zachwycało, to z pewnością swoją grafiką. Tak samo jest w przypadku porzuconych. Nie dość że bardzo ładnie wyglądają załączone cutscenki, świetnie prezentuje się nowa lokacja dostępna w grze. Mowa o Splątanym Brzegu, będącym częścią wspomnianej wcześniej Rafy. Jest to dość mroczne miejsce, w którym możemy nie tylko spotkać mnóstwo przeciwników, ale także zobaczyć ciekawe widoki. Uważajcie tylko na przepaście, w które bardzo łatwo wpaść.
Jeśli chodzi o muzykę stworzoną do rozszerzenia, jest ona bardzo miła dla ucha. Tam gdzie trzeba uspokaja, czy też zachęca do walki, ale przede wszystkim dobrze oddaje klimat porzuconych. Oby w kolejnych dodatkach było równie dobrze pod tym względem.
W Porzuconych jest co robić
Destiny 2 od początku swojego istnienia oferuje wiele trybów rozgrywki. Możemy w nim przechodzić kampanie fabularne, przemierzać świat, wykonując zadania poboczne, brać udział w Strike’ach, czy nawet Raidach. To wszystko możemy robić w towarzystwie znajomych czy też innych graczy. Dotychczas tylko jednak w miejscu zwanym Crucible mogliśmy się z innymi graczami mierzyć. Teraz opcji jest więcej.
Wraz z Porzuconymi w Destiny 2 pojawił się bowiem tryb rozgrywki o nazwie Gambit, który łączy elementy PVP i PVE. Musimy w nim pokonać szybciej niż przeciwna drużyna jak najwięcej przeciwników, aby być w stanie przyzwać pierwotne zło i je zabić. Raz na jakiś czas gracze mogą jednak co nieco przeszkadzać przeciwnej grupie, albo posyłając jej dodatkowych adwerszarzy, albo udając się osobiście do jej świata. W tym rybie gracze muszą napełniać bowiem banki energii, które przez tych dodatkowych adwersarzy są blokowane. Jeśli natomiast zabijemy członka przeciwnego zespołu, zgubi on zgromadzoną energię.
Ten tryb stał się w Porzuconych naszym ulubionym. Trudno zliczyć, ile razy braliśmy w nim udział. PVP i PVE jest w nim idealnie połączone, tak jak ich zalety. Daje on zatem ogromną frajdę i satysfakcję, tak jak przedmioty w nim zdobywane.
Musimy powiedzieć, że nie spodziewaliśmy się, iż Porzuceni okażą się tak dobrym rozszerzeniem. Interesująca i wciągająca fabuła, nowy tryb gry, który dobrze łączy PVP z PVE, antagonista, o którym chce się wiedzieć więcej – wszystko to sprawia, że ten dodatek wnosi do Destiny 2 o wiele więcej niż poprzednie. Jeśli Bungie w przyszłości znowu pójdzie w tym kierunku, być może przyszłość gry będzie się całkiem dobrze rysować. Właśnie na to liczymy!
Nie ma wątpliwości, że tworzenie gier jest drogim przedsięwzięciem, zwłaszcza tych dużych. Tylko gry niezależne, i to tylko niektóre z nich, mogą pochwalić się rekordowo niskim budżetem. Dziś postanowiliśmy przyjrzeć się ich przeciwieństwu – grom z rekordowo wysokim budżetem. Poznajcie 10 produkcji, których powstanie wiązało się z niewyobrażalnymi wydatkami. Warto wspomnieć, że podane kwoty obejmują koszty marketingowe.
10. APB: All Points Bulletin
Całkowity koszt produkcji: 100 milionów dolarów
Całkowity koszt produkcji po inflacji: 112 milionów dolarów
W naszym artykule znalazło się zaledwie kilka gier, które są tak mało znane jak ta. To, że jej serwery nadal są otwarte można zawdzięczać tylko temu, że prawa do tytułu wykupiła firma K2 Network. W zasadzie, firma ta wskrzesiła APB po bankrupcji jej pierwotnego producenta i wydawcy – Reloaded Games. All Points Bulletin to gangsterska gra akcji zrealizowana w konwencji MMO. Nie jesteśmy pewni, czy chcecie ją uruchamiać.
9. RED DEAD REDEMPTION
Całkowity koszt produkcji: 100 milionów dolarów
Całkowity koszt produkcji po inflacji: 112 milionów dolarów
Ta przebojowa gra akcji studia Rockstar Games to w zasadzie „GTA na Dzikim Zachodzie”. Koncept ten przypadł do gustu wielu graczom, dzięki czemu tytuł dobrze przyjął się na rynku. Nie wiadomo, ile kosztował marketing związany z grą, ale na samą produkcję wydano 100 milionów dolarów. Ciekawe jak ta kwota prezentowałaby się, gdybyśmy poznali koszt marketingu. Jeszcze ciekawsze jest, jak będzie prezentował się budżet kontynuacji, która ma mieć premierę jeszcze w tym roku, a dokładniej mówiąc – w październiku.
8. MAX PAYNE 3
Całkowity koszt produkcji: 105 milionów dolarów
Całkowity koszt produkcji po inflacji: 112 milionów dolarów
Max Payne 3 to strzelanina z trzecioosobową perspektywą, która została stworzona przez Rockstar Studios i wydana przez Rockstar Games. Można było w niej po raz kolejny wcielić się w tytułowego protagonistę – Maxa Payne’a – detektywa, który postanowił własnoręcznie wymierzyć sprawiedliwość, gdy jego żona i córka zostały zamordowane. Budżet gry w rzeczywistości z pewnością był większy, jednak nie wiemy jak bardzo, ponieważ nigdy nie podano, ile wydano na reklamę tytułu. Podane wyżej kwoty dotyczą jedynie kosztów samej produkcji.
7. TOO HUMAN
Całkowity koszt produkcji: 100 milionów dolarów
Całkowity koszt produkcji po inflacji: 114 milionów dolarów
Niestety, nie zawsze wielki budżet jest równoznaczny z wielkim sukcesem po premierze. Tak było w przypadku gry Too Human, której większość z Was już zapewne nie pamięta. Too Human zadebiutowało w 2008 roku na konsolach Xbox 360. Choć była to gra dobra, posiadała ona poważne wady, takie jak nietypowe sterowanie czy długie animacje umierania, których nie można było pomijać. To doprowadziło do ogólnie słabej sprzedaży gry, a co z tym idzie – do poważnych strat finansowych, chociaż przez pierwszy rok miała ona się całkiem nieźle.
6. GRAND THEFT AUTO IV
Całkowity koszt produkcji: 100 milionów dolarów
Całkowity koszt produkcji po inflacji: 114 milionów dolarów
To nie ostatnie Grand Theft Auto, które znalazło się na liście, a więc i nie najdroższe. Zysk, jaki przyniosła gra jest jednak imponujący. Już w 24 godziny po premierze tytułu jego twórcy odnotowali przychód na poziomie 310 milionów dolarów. Nieźle, prawda? Szkoda, że nie wiadomo, jaka część wydatków została przeznaczona na produkcję gry, a jaka na marketing.
5. FINAL FANTASY VII
Całkowity koszt produkcji: 80 milionów dolarów
Całkowity koszt produkcji po inflacji: 122 miliony dolarów
Final Fantasy VII to zdaniem wielu ta część serii Final Fantasy, która odniosła największy sukces. Swego czasu była ona uznawana nawet za najlepszą grę ze wszystkich, jakie dotychczas powstały. Spośród poprzednich odsłon odróżnia się ona tym, że jest pierwszą, która została stworzona w trójwymiarze. Dotychczas sprzedano kilkanaście milionów jej egzemplarzy, a więc kwota włożona w produkcję gry z pewnością zwróciła się z nawiązką.
4. DESTINY
Całkowity koszt produkcji: 140 milionów dolarów
Całkowity koszt produkcji po inflacji: 145 milionów dolarów
Activision nie wydaje mało na swoje gry, o czym przekonacie się także w dalszej części tego artykułu. Jednym z przykładów tego wzorca jest Destiny, pierwsza część swojej serii, a więc przedstawiciel nowej marki. Między innymi za sprawą wielkiego budżetu o Destiny zrobiło się jednak głośno, co przyczyniło się, obok innych cech tej gry, do jej sukcesu. Sukces byłby zapewne jeszcze większy, gdyby tytuł ten pojawił się nie tylko na konsolach, ale i na komputerach osobistych, tak jak druga odsłona cyklu, która zadebiutowała w ubiegłym roku.
3. STAR WARS: THE OLD REPUBLIC
Całkowity koszt produkcji: ponad 200 milionów dolarów
Całkowity koszt produkcji po inflacji: ponad 218 milionów dolarów
Świetna grafika, gigantyczny świat, absolutnie każda postać w grze z podłożonym głosem – nic dziwnego, że to MMORPG stworzone przez BioWare aż tyle kosztowało. Wydatek się jednak opłacił. Przez długi czas trudno było znaleźć osoby, które narzekałyby na jakikolwiek aspekt rozgrywki. Niestety, z czasem popularność produkcji spadła, przez co ta musiała przejść na model biznesowy free to play. Mamy nadzieję jednak, że jej serwery nigdy nie zostaną zamknięte.
2. GRAND THEFT AUTO V
Całkowity koszt produkcji: 265 milionów dolarów
Całkowity koszt produkcji po inflacji: 278 milionów dolarów
Poza GTA IV na liście nie mogło zabraknąć GTA V. W tym przypadku wysoki budżet także został bardzo dobrze wykorzystany. Gra została świetnie oceniona zarówno przez krytyków, jak i przez pozostałych graczy. Sprzedała się ona także w ogromnej liczbie egzemplarzy. Nic dziwnego – lwią część budżetu, bo aż 128 milionów dolarów, poświęcono na cele marketingowe.
1. CALL OF DUTY: MODERN WARFARE 2
Całkowity koszt produkcji: 250 milionów dolarów
Całkowity koszt produkcji po inflacji: 285 milionów dolarów
Po sukcesie Call od Duty: Modern Warfare Activision miało wiarę w to, że odniesie go także kolejna część serii – Call of Duty: Modern Warfare 2. Dlatego też postanowiono przeznaczyć na produkcję i reklamę gry rekordowe w branży gamingowej pieniądze. W zasadzie, sam marketing kosztował tu 200 milionów dolarów. No cóż, teraz być może nawet to nie pomogłoby grze o konflikcie zbrojnym w przyszłości. Motyw ten się graczom zwyczajnie przejadł, podczas gdy na rynku królują gry osadzone w realiach pierwszej i drugiej wojny światowej.
Poprzedni dodatek do World of Warcraft był naszym zdaniem naprawdę świetny. Oczywiście, posiadał on pewne wady, ale mimo to wciągnął nas na długie godziny. Jak jest w przypadku kolejnego rozszerzenia do tej gry Blizzarda? Czy dorównuje on swojemu poprzednikowi? Czy warto poświęcić na niego swoje pieniądze? Przekonajcie się, poznając nasze wrażenia z rozgrywki.
W Legionie jako gracze musieliśmy stawić czoła samemu, jak nazwa wskazuje, Płonącemu Legionowi. Głównym motywem dodatku była więc walka z demonami i ich sojusznikami – Gul’danem, Kil’jaedenem, i nie tylko. Battle for Azeroth przedstawia nam zgoła inny scenariusz. Tym razem powracamy do klasycznego boju Przymierza z Hordą, którego historia sięga pierwszej gry z serii Warcraft.
Na sam koniec Legionu upadły tytan Sargeras, niosąc klęskę, wbił swój miecz w planetę Azeroth. W efekcie ta została poważnie uszkodzona. Wkrótce w okolicach pozostawionej „rany” odkryto nowy surowiec – Azerite – który jest dosłownie krwią planety, a raczej śpiącej w jej wnętrzu nienarodzonej tytanki. Posiada on niesamowite właściwości, zarówno lecznicze, jak i przydatne w boju – dlatego też szybko stał się obiektem sporu Przymierza i Hordy.
Podczas gdy napięcia między frakcjami rosły, Sylvanas, czyli przywódczyni Hordy, postanowiła bez wyraźnego powodu zaatakować wielkie drzewo Teldrassil, czyli dom Nocnych Elfów. Niestety, ten został doszczętnie spalony. W odwecie Przymierze za cel obrało sobie odzyskanie Lordaeronu, i tak oto rozpoczęła się wojna.
Każda z frakcji, próbując zyskać przewagę nad drugą, postanowiła wyruszyć na poszukiwania nowych sojuszników. To właśnie my, gracze, otrzymujemy zadanie pozyskania tych sojuszników i między innymi wokół niego dodatek się obraca, a przynajmniej na swoim początkowym, czyli obecnym etapie.
Jeszcze przed premierą Battle for Azeroth, o ile dokonaliśmy przedpremierowego zakupu dodatku, mogliśmy co nieco z tych sojuszników pozyskać. Mowa o chociażby tak zwanych Elfach Pustki (Void Elves) czy Taurenach z Wysokiej Góry (Highmountain Tauren). Zdobycie ich zaufania wiązało się z odblokowaniem nowej tak zwanej „rasy sprzymierzonej”. Od dnia premiery każda frakcja posiada dostęp do już trzech ras sprzymierzonych (więcej ma pojawić się wkrótce). Jest to ciekawy koncept, ale posiada on ogromną wadę. Przez to, że na odblokowywanie tych ras potrzeba czasu (często poświęcanego na przechodzenie poprzedniego dodatku), może on odrzucać nowych graczy. Zwykle jakiekolwiek nowe rasy czy klasy postaci było dostępne bezwarunkowo dla wszystkich w momencie debiutów rozszerzeń.
Wróćmy do tematu poszukiwania sojuszników. Fabuła Battle for Azeroth zabiera nas na Kul Tiras (Przymierze) lub na Zandalar (Horda). Naszą misją jest zwiększenie potęgi frakcji do której należymy, poprzez zdobycie nowych sprzymierzeńców. Gracze przymierza muszą odzyskać zaufanie mieszkańców wyspy Kul Tiras, a Hordy – przekonać do siebie niegdyś potężne, a teraz zapomniane plemię trolli.
Każdy dodatek do World of Warcraft wprowadza nowy „level cap”, czyli maksymalny poziom doświadczenia, jaki może osiągnąć nasza postać. Battle for Azeroth podniosło go ze 110 na 120. Gracze muszą zatem przemierzyć krainy, które dodano w rozszerzeniu, a także wykonać nowe zadania, aby zdobyć kolejne poziomy doświadczenia i ostatecznie dotrzeć do „end game contentu”. Jak proces ten wygląda w BfA? Czy jest on przyjemny?
Chociaż levelowanie w Battle for Azeroth nie jest złe, w Legionie bawiliśmy się przy nim nieco lepiej. Oczywiście, dodatek oferuje sporo ciekawych i unikatowych questów, ale wiele innych to typowe zapychacze typu „zabij” lub „przynieś”. Jeśli chodzi o krainy stworzone dla Przymierza, najlepsze doświadczenia niesie za sobą zwiedzanie Drustvar, które oferuje mroczny, ciężki klimat i w miarę ciągłą linię fabularną. Tylko nieco gorzej było w przypadku Boralus, natomiast Stormsong Valley, mimo urzekających widoków, po prostu nas nudziło. Nie zrozumcie nas źle – wszystkie lokacje zaprojektowano świetnie. Nie zadowala nas tylko treść, którą niektóre z nich wypełniono.
Warto wspomnieć, że już podczas levelowania można wziąć udział w tak zwanej „Kampanii Wojennej (War Campaign). W jej ramach realizuje się misje związane z eksplorowaniem nowych lokacji powstałych dla przeciwnej frakcji (my na przykład jako gracze Przymierza udawaliśmy się na Zandalar), a także z toczeniem działań wojennych w tych obszarach. Niestety, aby odblokować kolejne etapy tej kampanii należy zdobyć odpowiedni poziom reputacji z grupą o nazwie „7th Legion”, co niepotrzebnie zatrzymuje nasz progres i później zmusza nas do wykonywania tak zwanych World Questów, z którymi mieliśmy do czynienia także w Legionie.
Stary (nie)dobry grind
Na początku przygody z Battle for Azeroth każdy gracz otrzymuje przedmiot o nazwie Hearth of Azeroth (Serce Azeroth), który zajmie w naszym ekwipunku slot naszyjnika. Związany jest on z nowym systemem, który mocno przypomina to, co towarzyszyło broniom artefaktowym w Legionie. W BfA także możemy zdobywać moc artefaktową, jednak tym razem ulepszamy z jej pomocą pewne elementy uzbrojenia.
Podczas gdy nasze Serce Azeroth będzie zdobywać kolejne poziomy, jego statystyki oraz item level będą się podnosić. W tym czasie odblokowywana będzie możliwość udoskonalania coraz lepszego Azerite Gearu – nowego rodzaju ekwipunku. Udoskonalanie to wiąże się z zyskiwaniem pewnych buffów i podnoszeniem poziomu tych przedmiotów.
Niestety, kolejne poziomy Hearth of Azeroth są coraz to droższe. Oznacza to, że osoby, które chcą mieć szansę na osiągnięcie w jakiejkolwiek formie PvP, bądź być znaczącymi członkami grup raidujących, czeka sporo grindu. Moc artefaktowa to w zatem w Battle for Azeroth nasz wróg numer jeden. Jak moc artefaktową można zdobywać w tym dodatku? Na przykład otwierając skrzynki porozrzucane w świecie gry, wykonując questy, czy wybierając się na ekspedycje na nieznane wyspy.
Ahoj żeglarzu!
Wspomniane przez nas ekspedycje to kolejna nowość wprowadzona w Battle for Azeroth. W ich ramach wybieramy się w trzyosobowych drużynach na wycieczki po losowych wyspach, na których mamy znaleźć Azerite. Naszym zadaniem jest zebranie określonej ilości tego surowca przed ekipą należącą do wrogiej frakcji. Możemy tego dokonać zarówno polując na stworzenia zamieszkujące te lądy, jak i poszukując złóż.
Przeprowadzając ekspedycje można zdobyć nie tylko moc artefaktową, ale także specjalne nagrody, chociażby wierzchowce. Naszym zdaniem warto się w nie jednak angażować nie tylko ze względu na to, ale także ponieważ są one ciekawą odskocznią od standardowych aktywności, które dotychczas oferował WOW. Warto wspomnieć, że z czasem w grze można odblokować ekspedycje o zwiększonym poziomie trudności oraz ekspedycje PvP.
ZA PRZYMIERZE!
Tryb Wojenny
PvP doczekało się w Battle for Azeroth poważnych zmian. W zasadzie, wprowadzono je już w prepatchu do dodatku. Od niedawna w grze nie istnieje podział na serwery PvP i serwery PvE. Każdy gracz może natomiast zdecydować, czy chce brać udział w PvP podczas przemierzania świata gry, czy też nie, włączając lub wyłączając tak zwany Tryb Wojenny, co jest możliwe tylko w stolicy frakcji.
Każda z decyzji ma swoje wady i zalety. Jeśli wyłączycie Tryb Wojenny, będziecie czuli się w grze bezpieczniej i będziecie mogli spokojnie wykonywać kolejne questy. Niemniej, wtedy ominą Was bonusy do doświadczenia, czy poziomu nagród z zadań wykonywanych przy uruchomionym Trybie Wojennym.
Po włączeniu Trybu Wojennego otrzymacie do dyspozycji nowe umiejętności do wykorzystania w walce z innymi graczami. W przeciwieństwie do rozwiązań z Legionu, te umiejętności nie są ułożone w trójkach, spośród których trzeba zdecydować się na jedną zdolność. Teraz możecie sięgnąć po dowolne umiejętności spośród całej ich puli, dostosowując je do Waszych preferencji czy stylu gry.
Nie możemy zapominać o tym, że w Battle for Azeroth powinniście uważać na to, aby nie zabić zbyt wielu innych graczy na raz. Gdy tego dokonacie, zostaniecie oznaczeni na mapie, przez co staniecie się łatwym celem dla członków przeciwnej frakcji.
Zaraz zaraz – jaki konflikt?
Mimo że dodatek rzekomo skupia się na walce Przymierza i Hordy, w zasadzie póki co niewiele mamy z nim w grze do czynienia. Nawet na włączonym Trybie Wojennym gracze często unikają konfliktów, a ponadto questy, nawet te będące częścią kampanii fabularnej, rzadko czynią nas uczestnikami tej walki.
Na szczęście, mamy czego oczekiwać od rozszerzenia w przyszłości. Już na początku września do gry trafią bowiem Fronty Wojenne (Warfronts). Będzie to nowy tryb rozgrywki, w którym 20-osobowe grupy graczy będą stawiać czoła armiom NPC. Ma on przywodzić na myśl Warcrafta III, bowiem nie zabraknie w nim zbierania surowców, budowania budynków i ulepszania technologii.
No cóż, należy pamiętać, że pierwsze tygodnie po premierze każdego dodatku to zawsze wstęp do najlepszej zabawy. Ciekawe, z czym będziemy mieli do czynienia wkrótce. Może prawdziwą walkę o Azeroth będziemy toczyć nie z przeciwną frakcją, a z królową Azsharą czy też Starymi Bogami (Old Gods).
Podziemia
Battle for Azeroth wprowadziło do World of Warcraft kilka nowych dungeonów. Naszym zdaniem nie wybijają się one niczym szczególnym przed szereg, ale w większości są ciekawe. Myślimy, że tu każdy znajdzie swoje preferencje, ale chyba najbardziej Waszą cierpliwość przetestują podziemia o nazwie The MOTHERLODE (dokładnie tak pisownia wygląda w grze), w których trzeba stawić czoła całej armii goblinów. Dobrą wiadomością jest to, że w podziemiach w BfA trafiają się unikatowe walki i mechaniki, które wnoszą coś świeżego do rozgrywki.
Dungeony w Battle for Azeroth nie są zbyt trudne, zwłaszcza na poziomie Normal czy Heroic. Jeśli szukacie wyzwania, możecie skorzystać z systemu Mythic+, który już w Legionie naszym zdaniem sprawdzał się świetnie.
Jeśli chodzi o podziemia dla bardziej hardkorowych graczy, czyli raidy – te pojawią się w grze dopiero za jakiś czas. Nie możemy się doczekać, aż je wypróbujemy.
WOW WYGLĄDA CORAZ LEPIEJ
Na szczęście jest na czym zawiesić oko
Czasem aż trudno uwierzyć, że World of Warcraft ma niemalże 14 lat. Niewiarygodne jest, co Blizzard potrafi wyciągnąć ze starego silnika, który ta gra posiada. Grafika w Battle for Azeroth prezentuje się jeszcze lepiej niż w Legionie. Nowe lokacje zostały ponadto zaprojektowane świetnie, przez co dodatek dostarczył nam mnóstwo pięknych widoków do podziwiania. No cóż, miło jest ujrzeć nieco nowych kolorów po ogromnych ilościach zieleni, z którymi mieliśmy do czynienia jeszcze niedawno.
Na pochwałę zasługuje również muzyka. Doskonale oddaje ona klimat rozszerzenia, zarówno od strony Zandalaru, przy projektowaniu którego inspirowano się kulturą chociażby Majów, jak i Kul Tiras, które przywodzi na myśl motywy żeglarstwa i piractwa. Jeśli Battle of Azeroth jeszcze nie trafiło w wasze ręce, owej muzyki i tak możecie posłuchać w Internecie, chociażby na Spotify.
Jaki jest werdykt?
Jak widać, Battle for Azeroth nie jest dodatkiem idealnym i wiele mu do tego ideału brakuje. Mimo to miło spędzamy przy nim czas każdego dnia, a to o czymś świadczy, prawda? Wszelkie swoje wady dodatek nadrabia świetnymi widokami, niezłymi podziemiami oraz ekspedycjami, a także niektórymi questami i klimatem. Dlatego też na ten moment uważamy, iż warto powrócić dla niego do WOWa. Na ten moment, gdyż nasza ocena rozszerzenia dotyczy jego obecnego stanu, a nie tego, co będzie się działo w jego ramach w przyszłości. Nie twierdzimy oczywiście, że niedługo poziom dodatku się obniży. Być może będzie wprost przeciwnie.
Jak wiadomo, Kingdom Come: Deliverance zostało dość ciepło przyjęte przez graczy, w tym nas, mimo niezadowalającej optymalizacji, wielu bugów i niedopracowanego systemu zapisywania gry. W przypadku tego tytułu nad wadami przeważały takie zalety jak niesamowity realizm, niezła grafika, bardzo dobre udźwiękowienie, wciągający wątek fabularny, ciekawe zadania poboczne, i nie tylko. Niedawno na rynku pojawiło się pierwsze DLC do gry, pod tytułem From the Ashes czyli Z Popiołów. Jak wiele wnosi ono do rozgrywki? Czy jest warte swej ceny? Aby poznać odpowiedzi na te i inne pytania na ten temat, przeczytajcie naszą recenzję.
Na początek warto przypomnieć, czym właściwie jest Kingdom Come: Deliverance. No więc, jest to gra RPG, ale gra RPG inna od wszystkich. Dlaczego? Otóż, nie spotkamy w niej smoków czy też innych mitycznych stworów, ani nie doświadczymy w niej magii. Akcję tego tytułu osadzono bowiem w realiach historycznych, w średniowiecznej Europie, a dokładniej w XV-wiecznych Czechach. Z tego powodu ważnym aspektem gry jest realizm, o który twórcy z Warhorse Studios postanowili jak najdokładniej zadbać.
Tłem fabularnym dla Kingdom Come jest najazd na Czechy węgierskiego króla Zygmunta Luksemburskiego, który postanowił przejąć władzę w Czechach, odbierając ją z rąk swego przyrodniego brata. W związku z tymi wydarzeniami kraj ogarnęła wojenna zawierucha.
Głównym bohaterem gry jest Henry, syn kowala mieszkającego w grodzie Skalica. Pewnego dnia wioska protagonisty została zaatakowana i zniszczona przez armię wroga, a jego rodzice – zabici. Henryk, który poprzysiągł zemstę i wypełnienie ostatniej woli ojca, został wplątany w wielką politykę i sieć intryg związanych z próbą uratowania prawowitego króla Czech – Wacława IV – oraz samego kraju.
A z czym mamy do czynienia w pierwszym DLC do Kingdom Come: Deliverance? W nim nasz bohater, czyli Henry, dostaje od Pana Dziwisza zadanie odbudowania wioski Przybysławice, czego ma dokonać wspólnie z mistrzem lokatorem Mariuszem. Nie należy jednak myśleć, że DLC jest city builderem czy czymś podobnym. Nie decydujemy w nim, czy dany budynek mamy zbudować tu czy tam. W rzeczywistości mamy tu do czynienia z symulatorem zarządzania finansami, co twórcy zaznaczali w jednym z filmów zapowiadających From the Ashes. Musimy decydować kiedy budować poszczególne budynki, tak aby wioska przynosiła zyski zamiast strat.
CO FROM THE ASHES OFERUJE?
Nie tylko budowanie
Oczywiście, DLC nie polega tylko na stawianiu kolejnych budynków. Pan Dziwisz mianował nas bowiem starostą Przybysławic, co wiąże się z kilkoma obowiązkami. Po pierwsze, musimy sprowadzać do wioski rozmaite surowce, poprzez odwiedzanie różnych miejsc i zawieranie układów z różnymi osobami. Po drugie, musimy rozwiązywać problemy pojawiające się w wiosce, chociażby spory między mieszkańcami – a to mąż bije żonę czy wiedźma oszukuje ludzi. Poza tym, musimy zapraszać do osady nowych osadników. Wszystko to co nieco urozmaica rozgrywkę.
W zasadzie, poza tym wszystkim DLC nie oferuje wielu nowości. Niemniej jednak, to w ile czasu je przejdziecie będzie zależeć od tego, jak dużo pieniędzy będziecie posiadać w swoich kieszeniach podczas rozpoczynania swojej przygody w nim. Odbudowę Przybysławic trzeba bowiem sfinansować z własnej kieszeni, dopóki te nie zaczną na siebie zarabiać. Tak więc, jeśli początkowo będziecie dysponować dwoma tysiącami groszy, na zabawę w wiosce poświęcicie co najmniej kilkanaście godzin, a gdy będziecie bogaczami z sakwą wypełnioną osiemdziesięcioma tysiącami graczy – prawdopodobnie godzinę. Warto wspomnieć, że ceny budowy i rozbudowy budowli są ustalone na odpowiednim poziomie. Nie są one zbyt wysokie czy też zbyt niskie.
Naszym zdaniem we From the Ashes lepiej będą bawić się osoby, które jeszcze nie ukończyły głównego wątku fabularnego i nie dysponują ogromnymi ilościami pieniędzy. DLC jest bowiem świetnym uzupełnieniem fabuły podstawowej wersji gry, zaś dość kiepską jej kontynuacją. Jeżeli dotychczas wykonaliście wszystkie główne i poboczne zadania, DLC szybko Wam się znudzi, ponieważ nie będziecie mieli nic do „roboty”, poza wspomnianymi obowiązkami starosty.
Niedosyt niestety jest
Niestety, wadą From the Ashes jest także to, że nie mamy większego wpływu na ostateczny kształt wioski, co wiąże się z tym, iż dodatek nie jest wspomnianym city builderem. Miło byłoby jednak móc decydować, gdzie budować poszczególne konstrukcje, czy też jak miałyby one wyglądać. Wiemy, że wymagałoby to wprowadzenia do gry wielu nowych mechanik, ale myślimy, że byłoby to warte wysiłku.
Póki co możemy jedynie zadecydować, które budynki postawić, a z których zrezygnować – dysponujemy bowiem ograniczoną ilością miejsca, przez co nie możemy zbudować chociażby i piekarni i sklepu rzeźnika czy też i strażnicy i stajni. Poza tym, możemy poszczególne budynki ulepszać, gwarantując sobie wyższy dochód z wioski.
A co z fabułą?
W DLC brakuje nam także ciekawych zadań fabularnych, takich jak te znane z „podstawki”. Jedynie początek przygody z dodatkiem takowe oferuje, a potem w tej kwestii mamy do czynienia z tak zwaną „posuchą”. Jest to kolejny czynnik, który naszym zdaniem sprawia, że From the Ashes gwarantuje większą frajdę, jeśli wcześniej nie przeszło się głównego wątku gry.
Ach te bugi
Mimo wielu aktualizacji oraz pojawienia się pierwszego DLC Kingdom Come nadal posiada wiele błędów czy gliczy. Szkoda, że wraz z jego premierą się ich nie pozbyto. Co więcej, gdy From the Ashes zadebiutowało, w produkcji zadebiutowały także nowe bugi. Jeden z nich pojawił się w Talmberku i dość znacznie wpływa na wygląd otoczenia. Nie będziemy tłumaczyć, o co dokładnie chodzi, gdyż błąd ma ścisły związek z fabułą gry i jego objaśnianie mogłoby się skończyć zaspojlerowaniem Wam jej części. Niemniej jednak, uwierzcie, że po odwiedzeniu Talmberka tego błędu nie przeoczycie.
DLC WARTE WASZYCH PIENIĘDZY?
Cena nie przytłacza
Chociaż DLC nie oferuje wiele, uważamy, że jego cena nie jest zbyt wysoka, a za to wręcz adekwatna do gwarantowanej zawartości. Obecnie na GOGu From the Ashes kosztuje 35,99 złotych. Taką samą kwotę zapłacicie na Steamie.
Nie ukrywamy, że DLC jest nieco rozczarowujące, ale mimo to bawiliśmy się w nim całkiem dobrze. From the Ashes zawiera wszystko to, co zapowiadali twórcy, a więc nie mamy tu do czynienia z niespełnionymi obietnicami. Nie wiemy jak Wy, ale my czekamy na kolejne DLC i dodatki do Kingdom Come. Przypomnijmy, że ma być ich całkiem sporo. Tytuły DLC to The Amorous Adventures of Bold Sir Hans Capon, Band of Bastards oraz A Woman’s Lot (darmowy dla osób, które wsparły grę crowdfundingowo), a dodatki to Hardcore Mode (darmowy), The Making of Kingdom Come (darmowy dla osób, które wsparły grę crowdfundingowo), Tournament! (darmowy), Combat Academy (darmowy dla osób, które wsparły grę crowdfundingowo) i Modding Support (darmowy).
Jak widać, za większość przyszłych dodatków do gry nie będziemy musieli płacić. Nie wiadomo, kiedy one zadebiutują, ale premiery przynajmniej części z nich spodziewamy się jeszcze w tym roku.
Gdy na targach E3 studio DONTNOD Entertainment zapowiedziało kolejną grę osadzoną w uniwersum Life is Strange, jednej z najlepszych przygodówek jakie powstały, i do tego ogłosiło, iż zadebiutuje ona już 26 czerwca, nie mogliśmy uwierzyć naszym oczom i uszom. Niemniej jednak, twórcy dotrzymali słowa, a produkcja o nazwie The Awesome Adventures of Captain Spirit zadebiutowała na pecetach oraz konsolach PlayStation 4 i Xbox One. Czy warto ją pobrać i spędzić przy niej swój czas? Postanowiliśmy to dla Was sprawdzić.
The Awesome Adventures of Captain Spirit tak jak Life is Strange jest przygodówką. Opowiada ona historię obdarzonego bujną wyobraźnią chłopca o imieniu Chris, który wychowywany jest przez samotnego ojca – Charlesa. Chris spędza swoje dni, fantazjując o wspaniałych przygodach, podczas których udaje, że jest tytułowym superbohaterem o pseudonimie Captain Spirit.
W grze przeżywamy dokładnie jeden dzień z życia Chrisa, dowiadując się, co siedzi w jego głowie, i poznając jego otoczenie. Więcej chyba nie powinniśmy Wam zdradzać, aby nie psuć Wam frajdy. Na temat samej fabuły warto powiedzieć jeszcze tylko o tym, że tak jak wspominali twórcy, zapowiada ona, z czym będziemy mieli do czynienia w Life is Strange 2. Aby jednak dowiedzieć się, o co dokładnie chodzi, musicie w The Awesome Adventures of Captain Spirit zagrać i samodzielnie poskładać do kupy wszystkie wskazówki.
OPOWIEŚĆ, KTÓRA WCIĄGA
W zasadzie, The Awesome Adventures of Captain Spirit nie jest produkcją przy której można spędzić kilka tygodni. Pojedyncze przejście gry wymaga poświęcenia maksymalnie dwóch godzin. Te dwie godziny mają jednak naszym zdaniem ogromną wartość. Dlaczego?
Po pierwsze, opowieść zawarta w grze została bardzo dobrze napisana. Poznając jej kolejne fragmenty doświadczycie doprawdy karuzeli emocji, od dziecięcej radości, przez smutek, aż do złości. Nie zdziwimy się, jeśli podczas rozgrywki zakręci Wam się łezka w oku. Tego wszystkiego doświadczycie z perspektywy Chrisa, który mocno przeżywa stratę swojej matki oraz to, w jaki sposób jego ojciec radzi sobie z utratą ukochanej żony. Czasem naprawdę bolesne jest to, w jaki sposób chłopiec jest traktowany, ale scenariusz dopracowano tak genialnie, że niemalże nie da się nie darzyć sympatią i zrozumieniem także Charlesa.
Po drugie, fabuła w The Awesome Adventures of Captain Spirit jest naprawdę przyziemna i prosta w odbiorze, a jej przekaz bardzo mądry. W końcu, mamy tu do czynienia z historią o samotnym rodzicielstwie czy psychicznym dojrzewaniu (mimo że gra przedstawia zaledwie dzień z życia Chrisa). Nam najbardziej w tej produkcji spodobało się jednak to, że przypomina nam, jak otaczający nas świat widzieliśmy gdy byliśmy dziećmi i jak bardzo modyfikowaliśmy go z pomocą naszej wyobraźni.
Mimo że tło fabularne w The Awesome Adventures of Captain Spirit jest dosyć mroczne, znacznie rozjaśnia je fakt, że w grze wcielamy się w małego chłopca. Co dokładnie mamy na myśli? Żeby nie zawrzeć w naszym tekście żadnych spojlerów, powiemy tylko tyle, że nawet najtragiczniejsze sytuacje przestają być tragiczne, gdy podchodzi się do nich jako superbohater, tak jak Chris podchodzi do nich jako „Captain Spirit”.
CAPTAIN SPIRT KONTRA LIFE IS STRANGE
Decyzje, decyzje
Jak wygląda rozgrywka w najnowszej grze studia DONTNOD Entertainment? W zasadzie bardzo podobnie do tego, czego doświadczyliśmy w Life is Strange. Z pomocą klawiszy WASD poruszamy się po otoczeniu, z którego wieloma elementami możemy wchodzić w interakcje, dowiadując się co nieco zarówno o tych elementach i ich historii. Mowa chociażby o zabawkach, zdjęciach czy rysunkach, ale to tylko przykłady. Oczywiście w grze mamy okazję przeprowadzić kilka konwersacji, a w nich dokonać pewnych wyborów, jednak wątpimy w to, aby ich waga dorównywała wadze wyborów z Life is Strange. W The Awesome Adventures of Captain Spirt twórcy udostępnili nam również trochę zagadek do rozwiązania. Nie są one zbyt trudne, ale aby sobie z nimi poradzić należy się odpowiednio zagłębić w świat gry – no, chyba że wolicie znaleźć odpowiedzi na wszystkie problemy w Internecie, psując sobie zabawę.
Muzyka dla uszu, raj dla oczu
Oprawa wizualna The Awesome Adventures of Captain Spirt została stworzona w stylu, z którym mieliśmy do czynienia już w Life is Strange. Nie jest ona zbyt wymagająca dla komputerów, a przy tym wygląda bardzo dobrze. Przede wszystkim, nadaje ona grze jej klimat, zaraz obok innego czynnika, o którym powiemy potem. Ponadto, należy pochwalić DONTNOD Entertainment za pracę kamery w grze. Z jej pomocą twórcy puszczają oczko wszystkim tym, którzy zastanawiają się, czy Chris ma supermoce tak jak Max w Life is Strange.
Wspomnianym innym czynnikiem, który nadaje The Awesome Adventures of Captain Spirit klimat jest, uwaga, muzyka. Czy kogoś to dziwi? Przecież oprawa dźwiękowa w Life is Strange była po prostu genialna. DONTNOD Entertainment ponownie wykonało świetną robotę i nie dość, że stworzyło do gry kilka własnych melodii, wynalazło kilka ciekawych utworów, które idealnie dopasowano do fabuły. Wszystkie są na tyle przyjemne, że można by ich słuchać bez końca. No cóż, jednej z nich można słuchać bez końca w samej grze, jeśli tylko chcecie, a to za sprawą jednej z wspomnianych interakcji, w które można wchodzić z elementami otoczenia.
WSZYSTKO CO DOBRE SZYBKO SIĘ KOŃCZY…
Czy The Awesome Adventures of Captain Spirit ma jakieś wady? Zdecydowanie niewiele, a te które są nie mają naszym zdaniem wielkiego znaczenia. Obszar rozgrywki jest bowiem dość mocno ograniczony, a większość czasu spędzamy w zasadzie tylko w małej jego części, ale jest on w zupełności wystarczający – dopasowano go po prostu do rozmiaru prezentowanej opowieści. Można by się również przyczepić do tego, jak krótka jest gra, ale w zasadzie dlaczego? W końcu DONTNOD Entertainment udostępniło ją zupełnie ZA DARMO! Co najważniejsze, nie była to żadna sztuczka ze strony studia. W produkcji na próżno szukać jakichkolwiek mikropłatności. Z resztą, od samego początku twórcy zapowiadali, że The Awesome Adventures of Captain Spirit to swego rodzaju prolog do Life is Strange 2, a prolog ten został wykonany w naszym mniemaniu świetnie.
No cóż, Life is Strange było grą, która zebrała ogromną rzeszę fanów, i to nie bez powodu. Wraz z The Awesome Adventures of Captain Spirit studio DONTNOD Entertainment po raz kolejny pokazało się z dobrej strony i dostarczyło nam niesamowite doświadczenie. Świetna muzyka, fabuła – z tym mieliśmy do czynienia w Life is Strange i z tym mamy do czynienia tutaj. The Awesome Adventures of Captain Spirit to bardzo dobra, piękna gra, która spodoba się zarówno tym, którzy w Life is Strange grali, jak i tym, którzy dopiero zaczęli zaznajamiać się z serią.
Nie wiemy jak Wy, ale my już nie możemy doczekać się Life is Strange 2! Skoro w The Awesome Adventures of Captain Spirit udało się upchnąć więcej emocji, uroku i prawdziwych ludzkich dramatów, niż w niektórych grach, do przejścia których potrzeba ponad 20 godzin, ciekawe, co otrzymamy w najbliższej produkcji od DONTNOD Entertainment.
Gry z zombie w rolach głównych cieszą się niezwykle dużą popularnością. Czy State of Decay 2 jest jedną z tych produkcji, w które zagrać powinien każdy miłośnik eksterminowania truposzy? Sprawdziliśmy to.
State of Decay 2 to kontynuacja popularnej gry Undead Studios, której grzechem głównym była wkradająca się po kilku godzinach zabawy monotonia. W najnowszej produkcji gracze muszą robić z grubsza to samo, co w części poprzedniej: odnaleźć się w zupełnie nowej, postapokaliptycznej rzeczywistości, założyć swoją bazę, zmagać się z jej zaopatrywaniem, odnajdować innych ocalałych i pchać do przodu wątek fabularny, który jest tutaj wyjątkowo… przeciętny.
Samouczek w grze jest krótki i rzuca gracza od razu w wir walki w świecie ogarniętym epidemią. Po jego ukończeniu i znalezieniu pierwszej gromadki ocalałych musimy wybrać jedną z trzech lokacji, w której zaczniemy zabawę i założymy bazę. Do wyboru: teren górski, choć zamieszkały, teren podmiejski o średniej zabudowie oraz teren nizinny, gdzie skupisk ludzkich nie ma zbyt wielu. Domyślacie się zapewne, że tam gdzie kiedyś żyło więcej ludzi, teraz panoszy się więcej zombiaków? Dokonanie wyboru nie usidla nas jednak na zawsze w obrębie jednego, otwartego świata gry. W późniejszej fazie rozgrywki możemy bowiem przenosić się do kolejnych lokalizacji.
State of Decay 2 to tak naprawdę symulator niewielkiej społeczności, zmagającej się z nieumarłymi, walczącej o przetrwanie i starającej się nie pozabijać nawzajem. To właśnie zadaniem gracza jest podejmowanie kolejnych decyzji, ot choćby tej najważniejszej, dotyczącej rozmiarów ekipy. Spora grupa ocalałych pozwala odblokować większe i lepiej umocnione bazy, ale przyciąga ona także szybciej uwagę truposzy, a w jej obrębie może powstawać również więcej sporów. Mała drużyna nie wymaga też bezustannego dbania o kolosalną ilość surowców potrzebnych do przetrwania. Na bieżąco musimy dbać przecież o zapasy jedzenia, medykamentów, broni, czy też surowców niezbędnych do rozbudowywania bazy. Zbudować możemy w niej choćby ogródek, strzelnicę, szpital polowy, czy też wieże strażnicze.
Główną osią rozgrywki jest eksploracja kolejnych terenów, oczyszczanie ich (przynajmniej chwilowe) z zombiaków oraz odkrywanie pozostawionych tu i ówdzie zapasów surowców oraz przedmiotów użytkowych. Każdą z map zwiedzać można na piechotę lub za kierownicą jednego z odnalezionych samochodów. W pojazdach uzupełniać należy benzynę (znajduje się ją w kanistrach) oraz dokonywać niezbędnych napraw uszkodzeń, powstałych w wyniku choćby rozjeżdżania wrogich istot. Na przestrzeni rozgrywki każda z postaci w tworzonej przez graczy społeczności rozwija się i zdobywa doświadczenie w obrębie łącznie kilku indywidualnych dla każdej z nich specjalizacji. Każdy poziom doświadczenia to możliwość wybrania umiejętności specjalnej ułatwiającej przetrwanie.
W trakcie wszystkich tych działań nonstop jesteśmy napastowani przez niezbyt rozgarniętych nieumarłych, którzy przeważnie prą wprost na gracza, nie zważając na nic. Część z nich to „zwykłe” truposze, część roznosi wirusa i ich ukąszenie może zakończyć się śmiercią lub przemianą postaci, którą można wyleczyć lub mówiąc kolokwialnie „odstrzelić”, a część to przeciwnicy bardziej wymagający, z którymi walka wymaga nieco więcej gimnastyki.
Zombiaki niestety potrafią pojawiać się dosłownie znikąd. Pisząc „dosłownie znikąd” mam na myśli „materializować się tuż obok gracza”. To tylko jeden z wielu bugów, jakie od dnia premiery wciąż towarzyszą State of Decay 2. Wśród innych są liczne glicze, takie jak znikające postaci i niewidzialni oponenci, czy też klinowanie się postaci pomiędzy teksturami. Całkiem poważne wtopy jak na grę sygnowaną przez Microsoft Studios.
State of Decay 2 jest lepsza od swojego poprzednika, ale nie oznacza to wcale, że jest grą idealną lub choćby bliską ideału. Rozgrywka po kilku godzinach staje się nużąca i sytuacji nie ratuje wcale możliwość zabawy w trybie kooperacji z innymi graczami. Wszystkie zadania są powtarzalne, a piękno świata gry zakłócają mocno liczne błędy. Warstwa fabularna jest na dodatek bardzo miałka. Nie oznacza to jednak, że przy State of Decay 2 nie można się dobrze bawić. Gra potrafi wytworzyć atmosferę grozy, zwłaszcza wtedy, gdy w świecie gry nastaje mrok, a nieocenionym kompanem gracza staje się latarka. Walka z truposzami jest satysfakcjonująca, a eksploracja otwartego świata, przynajmniej przez pierwsze parę godzin zabawy dostarcza sporej frajdy.
Jeśli chcecie przekonać się na własnej skórze jaki jest State of Decay 2, skorzystajcie z 2-tygodniowego okresu próbnego na Xbox Game Pass i zagrajcie za darmo. Sami zobaczycie, czy tytuł Was zdąży znudzić.
Jak wiadomo, na rynku z roku na rok pojawia się coraz więcej gier Indie. Jedne są lepsze, inne gorsze, ale nie można zaprzeczyć, że wśród nich znalazły się produkcje naprawdę świetne. Niedawno postanowiliśmy przekonać się, czy tak samo świetna będzie nowa gra rouge-lite stworzona przez hiszpańskie studio Digital Sun i wydana przez rodzime 11 bit studios – Moonlighter.
Tytułowy Moonlighter to sklep znajdujący w wiosce o nazwie Rynoka, położonej w pobliżu tajemniczych ruin zwanych lochami. Dawniej, jej mieszkańcy dzięki owym lochom się utrzymywali. Jedni, jako poszukiwacze przygód, eksplorowali labirynty dla chwały i trofeów, a inni, jako kupcy, dla bogactwa. Niemniej, z czasem zapuszczanie się do lochów zaczęło stawać się coraz bardziej niebezpieczne. Dlatego też zdecydowano się na zamknięcie większości z nich. Przez to gospodarka w zaczęła podupadać.
My grze wcielamy się w Willa, który odziedziczył wspomniany sklep po swoich rodzicach, a na barkach którego leży zadanie przywrócenia wiosce i sklepowi ich dawnej świetności. Aby to zadanie wykonać, będziemy jakoś zarobić co nieco pieniędzy. To z kolei osiągniemy, zapełniając sklepowe półki towarem. Niemniej jednak, będziemy sami będziemy musieli go zdobyć, osobiście udając się do słynnych lochów. Nie martwcie się jednak – Will od dziecka marzył o życiu poszukiwania przygód.
Moonligter jest więc tytułem, w którym w dzień zajmujemy się prowadzeniem biznesu, a w nocy (i kiedy nie stoimy za sklepową ladą) – eksplorowaniem lochów. Gra stanowi ciekawe połączenie dungeon crawlera i elementów shopkeeping. Jak to połączenie sprawdza się w praktyce?
Opowieść o zarządzaniu biznesem
W dzień w grze najlepiej zajmować się sklepem. Wtedy bowiem w lochach możemy znaleźć mniej artefaktów, chociaż i przeciwników jest w nich mniej. Jako Will musimy w Moonlighterze rozkładać towar na półkach, ustalać jego ceny (tak aby były zadowalające dla klientów, a zarazem nie za niskie) oraz sprzedawać towar przy kasie. Czasem musimy przeganiać ze sklepów złodziejaszków, którzy chętnie chętnie przygarnęliby nasze produkty nie płacąc za nie.
Za zarabiane w ten sposób pieniądze możemy rozwijać nasz biznes, ulepszając kasę fiskalną, zwiększając powierzchnię sklepu, i nie tylko. Zainwestować możemy również w miasto, na przykład sprowadzając do niego różnych rzemieślników, którzy zaoferują produkty przydatne podczas przygód w lochach.
Początkowo stanie za sklepową ladą sprawia dużą przyjemność. Szczególną radochę daje patrzenie na liczbę zer zwiększającą się przy sumie naszych pieniędzy. Niemniej, z czasem wszystko to zaczyna nudzić, a zarabianie złota jest konieczne do odbywania kolejnych podróży do lochów. Na szczęcie, twórcy tę sytuację przewidzieli. Na pewnym etapie rozgrywki możemy zatrudnić bowiem asystenta, który pobierając odpowiednią prowizję będzie nam pomagał w zarządzaniu sklepem.
Jedno jest pewne, ciekawszą częścią gry jest zwiedzanie lochów, chociaż i w tym aspekcie Moonlighter nie jest idealny.
Jeszcze tylko jeden raz…
W sumie w grze znajdziemy pięć lochów. Aby jednak uzyskać dostęp do każdego kolejnego, trzeba przejść poprzedni. Dokonanie tego zajmuje jednak sporo czasu. Musimy bowiem zebrać mnóstwo łupów i zarobić w sklepie sporo pieniędzy, by zdobyć ekwipunek potrzebny do pokonania bossa czekającego na końcu każdego labiryntu. Mamy więc tu do czynienia z grindem, który nie jest dla każdego. Na szczęście, sama walka z bossami jest satysfakcjonująca i stanowi ciekawe wyzwanie, w którym warto wziąć udział.
Warto dodać, że za każdym razem mapa lochów generowana jest losowo. Oczywiście, same pokoje często się powtarzają, ale nigdy nie traficie na ten sam ich układ, co trochę rekompensuje wspomnianą konieczność grindowania. Co więcej, gdy tylko pomyślicie, że chyba odkryliście już wszystkie pokoje, sprawdźcie, czy na pewno poznaliście wszystkie ich sekrety. Zostaniecie zaskoczeni!
Podróżując przez labirynty bardzo łatwo jest wpaść w syndrom „jeszcze jednego razu”. Moonlighter jest jedną z tych gier, w której godzina mija przez 5 minut. Potrafi ona po prostu niesamowicie wciągnąć.
Kto miotłą wojuje…
Na pochwałę zasługuje również różnorodność wrogów, z którymi przychodzi nam się zmierzyć. W każdym z pięciu lochów znajdziemy innych przeciwników, w walce z którymi będziemy stosować inne strategie. Jedni będą do nas strzelać magicznymi pociskami z oddali, inni próbować uderzać nas długim mieczem, a jeszcze inni będą toczyć się w naszą stronę tak jak ta gigantyczna kula, przed którą Indiana Jones ledwo uciekł w Poszukiwaczach Zaginionej Arki.
Twórcy gry przekazali do naszej dyspozycji odpowiedni oręż potrzebny do realizacji tych strategii. Początkowo możemy walczyć tylko niezbyt efektywną drewnianą miotłą, a następnie krótkim mieczem i tarczą, ale z czasem będziemy w stanie odblokować kolejne bronie i ulepszyć je dzięki pomocy kowala. Bronie do odblokowania to chociażby włócznia czy łuk.
Podczas walki z przeciwnikami możemy stosować nie tylko ataki, ale również bloki tarczą czy uniki – gra nosi więc znamiona zręcznościówki. Dodatkowo, przed atakami wrogów możemy uchronić się, korzystając z elementów otoczenia, na przykład chowając się za skałami. Co ciekawe, nie działa to w drugą stronę – nasze ciosy wykonane z takiej bariery już przeciwników dosięgną.
Klimat wylewający się z ekranu i słuchawek
No cóż, oprawa graficzna w Moonlighterze to coś naprawdę pięknego. Czasem aż chce się zatrzymać w samym środku Rynoki, tylko po to, by popatrzeć na korony drzew muskane przez wiatr czy ptaki i liście przelatujące nad głowami mieszkańców. Jeśli chodzi o lochy, każdy z nich zaprojektowano w innym, ciekawym stylu, przez co w grze zawsze jest co podziwiać.
Jeszcze piękniejsza od oprawy wizualnej w tytule studia Digital Sun jest oprawa dźwiękowa. Gdy po raz pierwszy usłyszycie muzykę z gry, a zwłaszcza motywy towarzyszące przebywaniu w wiosce, nie będziecie mogli wyrzucić jej z głowy. Słuchanie jej to czysta przyjemność. Różnorodne utwory ze ścieżki dźwiękowej nadają całości oczywiście odpowiedni klimat. Te mroczniejsze będą towarzyszyć Wam przy zwiedzaniu lochów, a te weselsze, relaksujące podczas przebywania w Rynoce i prowadzenia sklepu.
Błędy?
O dziwo, mimo że Moonlightera wypróbowaliśmy przedpremierowo, podczas rozgrywki nie natrafiliśmy w nim na żadne błędy techniczne. Możemy zatem pogratulować twórcom udanego pod względem technicznym produktu.
Jeżeli mielibyśmy wymienić jakieś wady gry, poza wspomnianą koniecznością grindowania, powiedzielibyśmy Wam tylko o tym, że interfejs mógłby być nieco bardziej intuicyjny. Można jednak szybko się do niego przyzwyczaić, a więc wada ta przeszkadza dosłownie tylko przez chwilę.
Ogólnie rzecz biorąc, Moonlighter jest naprawdę udaną grą, w której trudno doszukać się jakichkolwiek niedociągnięć. Tytuł ten wciąga na długie godziny, i to nie bez powodu – w lochach pozwala nam na rozładowanie emocji i pozbycie się nadmiarów energii, a w miasteczku i sklepie – na zrelaksowanie się. Mamy nadzieję, że studio Digital Sun w przyszłości dostarczy na rynek jeszcze więcej takich produkcji. Będziemy na nie czekać z niecierpliwością.
To co, tak jak my wybierzecie się do lochów, by odbudować Rynokę i zaznać życia poszukiwacza przygód? Uważajcie jednak! Wielu awanturników nigdy z nich nie wróciło!
Valve zorganizowało na Steamie specjalne wydarzenie, w ramach którego zachęca graczy do… wiosennych porządków, a dokładniej mówiąc – do uruchomienia tych tytułów ze swoich bibliotek, które zalegają kurzem. Dodatkowo firma pozwoliła na wypróbowanie za darmo kilku gier.
W ten weekend macie szansę na to, aby dodać do swojego profilu na Steam nową odznakę, a następnie ją ulepszyć. Wystarczy, że wykonacie specjalne zadania czy zrealizujecie pewne projekty, uruchamiając odpowiednie gry.
Niektóre z tych zadań zachęcają do tego, aby przetestować tytuły, które w ten weekend dostępne są za darmo. Te tytuły to:
Borderlands 2
Castle Crashers
Cities: Skylines
Dead by Daylight
Dirt 4
Don’t Starve Together: A New Reign
Left 4 Dead 2
Śródziemie: Cień Mordoru
Tyranny
Akcja potrwa do 28 maja, do godziny 19:00. Życzymy Wam powodzenia i miłej zabawy!
Na początku maja firma Electronic Arts rozdawała za darmo dodatek „Nie przejdą” do swojej popularnej gry Battlefield 1. Tym razem wszyscy chętni otrzymają bezpłatnie DLC „W imię cara”. Należy się jednak pospieszyć!
DLC Battlefield 1: W imię cara został właśnie udostępniony za darmo posiadaczom podstawowej wersji gry na komputery osobiste oraz konsole PlayStation 4 i XBox One. Wszystko co musicie zrobić, to zalogować się na swoje konto na platformie Origin, koncie Microsoftu lub sklepie PlayStation, przejść na stronę DLC w sklepie aplikacji, a następnie dodać grę do koszyka. Voila, dodatek został przypisany do Waszego konta za darmo.
Gdzie dokładnie klikać, by odebrać Battlefield 1: W Imię Cara za darmo? O tu:
Dodatek wnosi do rozgrywki przedstawicieli rosyjskiej armii. To oczywiście nie wszystko – na graczy czeka 6 nowych map, aż 11 nowych broni oraz nowe pojazdy. Nie zabrakło polskiego akcentu w postaci… Husarii.
Ostatni z dodatków do Battlefield 1 zostanie udostępniony odpłatnie w czerwcu. Wprowadzi możliwość rywalizacji w nowym trybie, gdzie po dwóch stronach konfliktu staną drużyny złożone z aż 40 graczy.