Recenzje sprzętu Lenovo Legion regularnie pojawiają się w różnych miejscach sieci oraz w prasie drukowanej. Zastanawiacie się czy warto kupić laptopy i komputery Lenovo Legion? Być może poniższe testy pomogą Wam dokonać właściwego wyboru. Tym razem sięgnęliśmy także po testy z czołowych serwisów anglojęzycznych!
Urządzenia Lenovo Legion tworzymy z myślą o Was, graczach. Jesteśmy otwarci na Wasze sugestie i wsłuchujemy się w potrzeby zarówno e-sportowców, jak i początkujących graczy. W naszej ofercie znajdziecie nie tylko komputery i laptopy dla graczy, ale także akcesoria – myszki, zestawy słuchawkowe, mechaniczne klawiatury, a nawet podkładki.
„To jasne: za 4500 złotych nie da się kupić profesjonalnego, gamingowego notebooka, a Legion 5 w zaprezentowanej konfiguracji jest interesującą hybrydą: szybki przy pracy, dobry do pogrania w międzyczasie i jak na urządzenie o właściwościach gamingowych dość mobilny.”
Lenovo Legion 5 (15”) – zalety według testującego:
uniwersalny sprzęt do pracy i mniej wymagających gier
„Lenovo Legion 7 to bardzo wydajny sprzęt. Niestety takie komponenty (przynajmniej w tym modelu) generują spore ilości ciepła i błyskawicznie wyczerpują baterię. Jeśli te dwie wady Wam nie przeszkadzają, to gamingowy laptop od Lenovo może być propozycją wartą rozważenia.”
„Testowany notebook zdecydowanie przypadł mi do gustu pod względem wyglądu. Jest on gamingowy ale też na tyle elegancki, że nie ma co się wstydzić na spotkaniach biznesowych czy na studiach. Jest on także dosyć łatwy do przenoszenia. (…) Temperatury podzespołów podczas obciążenia są całkowicie akceptowalne. Także sam throttling jest niski i procesor pracuje z całkiem niezłą częstotliwością pod obciążeniem. (…) Jeśli szukacie 17,3 calowego laptopa w cenie poniżej 5000 zł to warto zastanowić się nad testowaną konstrukcją. Mnie się ona spodobała stąd otrzymuje ode mnie dwa odznaczenia.”
Lenovo Legion Y540 – zalety według testującego:
elegancki wygląd
dobry ekran
niezłe głośniki
duży wybór złączy
wydajny dysk SSD NVMe
dobra karta Wi-Fi
4. Recenzja Lenovo Legion L79031 — Pierwszy gamingowy smartfon od Lenovo Legion
YouTuber Łukasz Grządkowski zakupił smartfon Lenovo Legion w Chinach i odpowiedział w swojej recenzji na pytanie, które trapi wielu graczy: czy warto go kupić i sprowadzić do Polski?
Lenovo Legion L79031 – zalety według testującego:
jeden z najwydajniejszych smartfonów w swojej cenie
Recenzje sprzętu Lenovo Legion regularnie pojawiają się w różnych miejscach sieci oraz w prasie drukowanej. Zastanawiacie się czy warto kupić laptopy i komputery Lenovo Legion? Być może poniższe testy pomogą Wam dokonać właściwego wyboru. Tym razem sięgnęliśmy także po testy z czołowych serwisów anglojęzycznych!
Urządzenia Lenovo Legion tworzymy z myślą o Was, graczach. Jesteśmy otwarci na Wasze sugestie i wsłuchujemy się w potrzeby zarówno e-sportowców, jak i początkujących graczy. W naszej ofercie znajdziecie nie tylko komputery i laptopy dla graczy, ale także akcesoria – myszki, zestawy słuchawkowe, mechaniczne klawiatury, a nawet podkładki.
„Owszem, wybierając konfigurację, którą ja dostałem do testów, nie ma co liczyć na pierdyliony klatek na sekundę przy najwyższych nastawach graficznych. Ale dla kogoś, kto jak ja nie widzi większej różnicy między 30 a 60 klatkami na sekundę, a do tego jest w stanie przyjąć z pokorą konieczność sporadycznego grania nie na „ultra”, ale na „wysokich”, Lenovo Legion 5-15 to laptop marzenie.
Co mi się jeszcze podoba, to na pewno bateria, która jak na gamingowego netbooka jest w stanie wykręcać naprawdę dobre czasy. Dodajmy do tego wygodne: klawiaturę i touchpad, i komfortowo możemy przełączać się między graniem w gry a pracą biurową.”
Lenovo Legion 5 (15”) – zalety według testującego:
rewelacyjny stosunek ceny do jakości
temperatury na procesorze i karcie graficznej
nienaganna, jak na laptopa gamingowego, kultura pracy
świetne: klawiatura i touchpad
bateria
dużo portów, a większość umieszczona z tyłu podstawy
wygodna nawigacja między poszczególnymi trybami termicznymi
„Lenovo Legion 7i to tak niepozorny sprzęt, że na każdym kroku potrafi zaskoczyć udanymi rozwiązaniami. Design jest tak prosty i statyczny, że już pierwsze uruchomienie, kiedy z każdej szczeliny wydobywa się podświetlenie, może robić wrażenie. Tym bardziej że możemy je pod siebie skonfigurować. Drugie pozytywne wrażenie to możliwość fizycznego zasłonięcia kamery, a trzecie to rewelacyjny wyświetlacz. Do tego dokładamy bardzo wysoką wydajność i mamy naprawdę dobry sprzęt dla graczy. Także w filmach ten laptop ma wiele do powiedzenia. Ponownie ze względu na bardzo dobry wyświetlacz, a także niezły akumulator.”
Lenovo Legion 7i – zalety według testującego:
Rewelacyjne wykonanie, które uwzględnia nawet fizyczne zasłonięcie kamery
Podświetlenie RGB nie tylko wygląda dobrze, ale jest wygodne z szerokim zakresem konfiguracji
Zdecydowanie jeden z najlepszych wyświetlaczy w swojej klasie
„Gry to mocny punkt G34W-10. Szeroki ekran pozwala na bardziej doskonałą immersję w świat gry, a do tego po prostu widać lepiej, co się dzieje na peryferiach, zatem w niektórych grach zyskamy dodatkową przewagę w postaci braku podatności na niespodzianki spoza kadru.”
Monitor Lenovo Legion G34w-10 – zalety według testującego:
panoramiczny zakrzywiony ekran gwarantuje świetną imersję w grach i możliwość pracy z dwoma stronami internetowymi naraz
dość przyzwoite, choć nieidealne kolory
konstrukcja montażu daje szerokie pole manewru, jeśli chodzi o dostosowanie położenia monitora
„Lenovo Legion 5 łączy najlepsze cechy wspomnianych na początku IdeaPad Gaming 3 i Legiona 7. Z jednej strony to bardzo dobrze wykonany laptop, choć z gorszych materiałów, a z drugiej z dobrymi podzespołami w relatywnie niskiej cenie. Szczególnie dobre wrażenie robi chłodzenie oraz akumulator. W kwestii wydajności warto rozejrzeć się za mocniejszą odmianą – najlepiej z RTX 2060 i od razu z matrycą 144 Hz. Wtedy eliminujemy kluczowe bolączki Legiona 5, choć cena nie będzie już tak atrakcyjna. Stosunkowo mocny procesor radzi sobie świetnie ze wszystkimi zadaniami, więc przy nim możliwości GTX 1650 wypadają dosyć blado. Niemniej wciąż uruchomimy niemalże wszystkie gry, choć z myślą bardziej o średnich detalach – szczególnie gdy zależy nam na wykorzystaniu ekranu z wyższą częstotliwością odświeżania obrazu.”
„Lenovo przygotowało laptopa porządnie wykonanego, wytrzymałego i mającego szansę trafić do szerokiego odbiorcy – od nastolatka po dorosłego gracza lubiącego po pracy pyknąć w to i owo. Podoba mi się też liczba dostępnych konfiguracji, chociaż w przypadku CPU obawiam się o wydajność mocniejszych jednostek niż zainstalowany Core i7 10750H. W konfiguracji, którą testowałem zobaczyłbym też albo pojemniejszy albo drugi dysk. Bo 512 GB dla zapalonego gracza to dzisiaj plan minimum. Na ogromną pochwałę zasługuje za to znakomity, równo podświetlony ekran IPS o odświeżaniu 144 Hz i świetnym odwzorowaniu kolorów oraz wygodna klawiatura i touchpad.”
Lenovo Legion 7 (15”) – zalety według testującego:
wytrzymała obudowa z aluminium
wydajny
atrakcyjne, chociaż trochę agresywne podświetlenie iCUE
Premierze gry Cyberpunk 2077 towarzyszyło zamieszanie, jakiego nikt się chyba nie spodziewał. Jej debiutu wyczekiwały miliony graczy, ale mało kto prognozował, że dla wielu z nich nowa produkcja CD Projekt RED okaże się sporym rozczarowaniem. My z oceną wersji na PC postanowiliśmy wstrzymać się do udostępnienia pierwszych aktualizacji i… oto jest, nasza recenzja Cyberpunk 2077.
Osiem i pół roku minęło od pierwszej zapowiedzi gry Cyberpunk 2077. W kontekście tego można śmiało powiedzieć, że polskie studio CD Projekt RED miało naprawdę dużo czasu na to, aby dopracować swoje najnowsze dzieło do granic możliwości. Oczekiwania graczy były kolosalne, więc oczywistym wydawał się fakt, iż deweloper wszystkim im po prostu nie sprosta. W sieci ukazały się najpierw hurraoptymistyczne recenzje wersji na PC (wcale nie wolnej od błędów), by kilka dni później cały entuzjazm prysł w wyniku lawiny krytyki, jaka spadła na Polaków za wydania przeznaczone na konsole PlayStation 4 i PlayStation 5. Jaki jest Cyberpunk 2077 po aktualizacjach Day 0, Day 1, Hotfix 1.04, Hotfix 1.05 i Hotfix 1.06?
Cyberpunk 2077 to przede wszystkim wspaniale wykreowany świat
W Cyberpunk 2077 przemierzać będziecie dzielnice i przedmieścia Night City, niezwykłej fikcyjnej metropolii, usytuowanej na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Świat wykreowany przez Mike Pondsmitha w jego planszowej grze RPG jest niezwykle przygnębiający. Rządzą nim korporacje, na ulicach panuje prawo silniejszego, a w powszechnym użytku oprócz cyberwszczepów są narkotyki i broń. CD Projekt RED udało się perfekcyjnie obudować uniwersum w zapierającą dech w piersiach oprawę graficzną. Miasto jest doprawdy kolosalne, a jego projekt robi ogromne wrażenie.
Gracz wciela się w postać V, który (lub: która) chcąc zarobić nieco eurodolarów przyjmuje ryzykowne zlecenie. To nie idzie po jego myśli, w efekcie czego bohater musi walczyć o życie swoje i… nowego mieszkańca swojej głowy.
Przygodę zacząć można jako przedstawiciel jednej z trzech frakcji, co determinuje początek zabawy oraz – w mniejszym stopniu – późniejszą rozgrywkę. Kreator postaci jest rozbudowany, podobnie jak system rozwoju w grze. Wybory dokonywane przy okazji awansowania na wyższy poziom mogą decydować o tym, czy w danej momencie otworzymy jakieś drzwi, shakujemy określony terminal lub uzyskamy korzystny dla siebie wynik rozmowy za sprawą niedostępnej w innym razie opcji dialogowej. W parze z przydzielaniem punktów podstawowych idzie wybór umiejętności pasywnych.
Tym, co mocno uderza od początku zabawy jest nie tylko ogrom świata, po którym przychodzi się poruszać, ale także doskonała warstwa fabularna. CD Projekt RED tworząc kolejne odsłony serii Wiedźmin przyzwyczaił graczy do tego, że scenariusz zawsze jest najwyższych lotów. Nie inaczej jest i w tym przypadku. Wszystkie postaci napotykane na przestrzeni zadań wątku głównego są wielowymiarowe. Ich historie można poznawać wykonując misje poboczne, które to działanie jest bardzo uzależniające i wskazane do tego, aby lepiej wsiąknąć w opowiadaną w grze historię.
Swoją drogą, polski dubbing jest rewelacyjny. Miałam pewne opory przed uruchomieniem Cyberpunk 2077 w tej właśnie wersji językowej, ale wystarczyło kilkanaście minut zabawy, aby przekonać się, że było warto. Doskonale wypadają nie tylko wielkie nazwiska pokroju Michała Żebrowskiego, udzielającego głosu Johnny’emu Silverhandowi (w wydaniu angielskim w tej roli Keanu Reeves). Fenomenalnie grają też V, Judy, Claire i wielu innych aktorów. Z resztą, przedstawiciele CD Projekt RED wielokrotnie informowali, że w przeciwieństwie do Wiedźmina 3, tutaj polska wersja językowa jest wyjściową dla wszystkich pozostałych.
Przed premierą Cyberpunka 2077 byłam ciekawa, jak CD Projekt RED poradzi sobie z połączeniem widoku z perspektywy pierwszej osoby z rozgrywką z elementami RPG. Wyszło… świetnie – odrobinę jak w Deus Ex, ale nowocześniej, przyjemniej i po prostu lepiej. Mechanika prowadzenia ognia za pomocą całkiem zróżnicowanego arsenału broni jest niezwykle satysfakcjonująca. Do arsenału zalicza się także broń biała, która cechuje się odrobinę tylko słabszym „feelingiem”. Alternatywnie, gracz może rozwijać swoją postać pod kątem skradania się lub atakowania oponentów za pomocą hakowania. Ulepszenia w postaci wszczepów w Night City da się kupić u lokalnych lekarzy, zwanych „ripperdocami”.
Cyberpunk 2077 to jedna z najpiękniejszych gier w historii – przynajmniej jeśli mowa o wersji stworzonej z myślą o komputerach osobistych. Duża w tym zasługa nie tylko wyobraźni osób odpowiedzialnych za kreowanie wirtualnego świata, ale także technologii dostarczanych przez firmę NVIDIA. DirectX Ray Tracing, czyli słynne śledzenie promieni, występuje tutaj pod postacią realistycznych odbić na powierzchniach, realistycznego śledzenia oświetlenia, czy nawet efektu okluzji otoczenia. To jednak nie wszystko, bowiem w Cyberpunk 2077 zobaczycie też globalne oświetlenie podlegające RT, cienie, czy nawet rozproszone oświetlenie oparte na ray tracingu.
Ogrywanie produkcji CD Projekt RED na wydajnym komputerze z układem GeForce RTX 2080 Ti, w maksymalnych detalach, z ray tracingiem ustawionym na Ultra i w rozdzielczości 2560×1440 pikseli nie byłoby jednak możliwe, gdyby nie implementacja techniki DLSS. W trybie najwyższej jakości DLSS zwiększał liczbę klatek na sekundę z ok. 45 do 70. Zysk na poziomie 60% to coś niesamowitego, zważywszy na to, że odbywa się to bez jakichkolwiek strat na poziomie wizualnym. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie każdy korzysta z tak wydajnego komputera, ale z DLSS użytek zrobią wszyscy posiadacze kart graficznych NVIDIA nowszych generacji.
Jeśli poświęcicie trochę czasu na spokojną eksplorację Night City oraz spróbujecie uważniej spoglądać na to, co dzieje się na ekranie, z pewnością dostrzeżecie multum przeróżnych „smaczków”. Programiści CD Projekt RED zadbali o to, żeby świat gry był wiarygodny, co w pewnym stopniu przepadło gdzieś pomiędzy błędami związanymi z ważniejszymi elementami gameplayu. W tym kontekście Waszej uwadze chciałabym polecić poniższe nagranie, obrazujące 23 zaskakujące detale zaimplementowane w Cyberpunk 2077.
Rozgrywka to moim zdaniem świetny balans pomiędzy wartką akcją, przemierzaniem (i podziwianiem!) różnych zakamarków Night City) oraz doskonale napisanymi dialogami. Wypada mi zwrócić tu uwagę, że zdaniem niektórych gra jest przegadana, ale… trudno mi się z tym zgodzić. W Cyberpunk 2077 pierwsze skrzypce gra opowieść i nikogo nie powinno to dziwić.
W teorii, główny wątek Cyberpunk 2077 da się ukończyć w nieco ponad 20 godzin. Nie wyobrażam sobie jednak, aby finiszować w tym czasie z racji ogromu angażujących aktywności dodatkowych, których pomijanie jest prawdziwą zbrodnią na dziele opracowanym przez RED-ów. Misje dodatkowe bardzo często związane są bezpośrednio z postaciami i wydarzeniami z wątku głównego. Wykonując je, zgłębia się przy okazji świat gry oraz poznaje jej bohaterów, ulepszając przy tym swoją postać oraz jej ekwipunek. Mapa jest tu pełna znaczników, podobnie jak w tytułach z serii Assassin’s Creed, ale w przeciwieństwie do tychże ich „zbieranie” nie jest czynnością nużącą lub jakiegoś rodzaju przykrym obowiązkiem. Realnie, w Cyberpunk 2077 da się spędzić ponad 100 godzin i jeszcze nie zbliżyć do finału głównej osi fabuły.
A jak to jest z tymi błędami? Na liczniku mam 27 godzin zabawy i nie natrafiłam na żaden błąd, który utrudniłby lub uniemożliwiłby rozgrywkę. Napotykałam przede wszystkim na glicze związane z podnoszeniem pewnych przedmiotów (nie dało się ich przenieść do ekwipunku) lub przenikaniem przez siebie tekstur. Dwa lub trzy razy moja postać została „wystrzelona” na niewielką odległość w wyniku awarii systemu kolizji obiektów. Ponadto, denerwowało mnie to, jak zaprogramowano ruch uliczny – samochody widoczne w oddali często znikały, zanim zdążyły do mnie dojechać. Często też mijane auta dematerializowały się po tym, jak obracałam się ponownie w ich stronę. Poza tym, widziałam głównie przenikające się tekstury, a dwa razy gra postanowiła zaprotestować i po prostu wyłączyć się. Czy bugi doprowadzały mnie do szału? Szczerze mówiąc, nie. Były do przeważnie drobiazgi, które zapewne uda się usunąć w którejś z kolejnych aktualizacji. Szkoda, że wszystkie te glicze wciąż istnieją, pomimo wydania kilku już patchy.
Pozostając przy wadach Cyberpunk 2077, nie mogę nie wspomnieć o fatalnie zaprojektowanej policji. Trudno mi uwierzyć, że tak szanowane studio jak CD Projekt RED mogło w tak zły sposób wykonać tak istotną mechanikę. Stróże prawa nie prowadzą pościgów samochodami, zamiast tego pojawiają się znikąd za plecami gracza. Zastrzelisz dwóch policjantów, obrócisz się w inną stronę, a za Twoje plecy teleportują się kolejni przedstawiciele NCPD. Ten akurat aspekt zabawy irytował.
Podsumowanie
Cyberpunk 2077 w wersji na komputery osobiste to produkcja, którą z czystym sumieniem można polecić każdemu. Znajdziecie tutaj angażującą i intrygującą fabułę, fenomenalnie zaprojektowany świat oraz przepiękną oprawę graficzną, doprawioną szczyptą magii dostarczanej przez firmę NVIDIA. Rozgrywka jest szalenie satysfakcjonująca, niezależnie od tego, jaką drogę zabawy obierzecie, a Night City nie pozwala się nudzić choćby przez pięć minut. Tak, w grze wciąż istnieją pewne bugi, jednak biorąc pod uwagę skalę produkcji, przynajmniej części z nich można było się spodziewać. CD Projekt RED udało się stworzyć jedną z najlepszych gier ostatniej dekady i bardzo źle się stało, że wysiłek ten został zmarnowany przez przeciętnie działające wydania na konsole PlayStation 4 i Xbox One.
Mocne strony:
Słabe strony:
fenomenalna oprawa graficznawciągająca i angażująca fabułaciekawie napisani bohaterowienaprawdę DOBRY polski dubbingświetna oprawa dźwiękowasatysfakcjonujący system walki i hakowaniainteresujący rozwój postacifabularne zadania poboczne uzależniającałe zatrzęsienie drobnych smaczków i detali
problemy z systemem kolizjikiepska AI przeciwnikówfrustrujące zachowanie policjimnóstwo drobnych bugów
Na przestrzeni lat World of Warcraft otrzymał niejedno rozszerzenie. Jedne były lepsze, inne gorsze, choć ich odbiór przynajmniej częściowo był kwestią gustu graczy. Teraz to popularna gra Blizzarda doczekała się kolejnego dodatku – dodatku, który zabiera nas w zaświaty. Rzecz jasna, mieliśmy okazję go przetestować i już jesteśmy gotowi na to, by podzielić się z Wami naszą opinię na jego temat. Nie przedłużając, zapraszamy do lektury.
World of Wacraft: Shadowlands, bo tak brzmi nazwa dodatku, jak wspomniałam przenosi graczy w zaświaty – do Krain Cieni, gdzie dusze postaci ze świata Azeroth trafiają po śmierci. To dlatego, że wcześniej Sylvanas zniszczyła należący do Króla Lisza Hełm dominacji, niszcząc też zasłonę oddzielającą zaświaty od Azeroth. Gdy Sylvanas udaje się do Krainy Cieni, my, gracze, wyruszamy za nią w pościg, po czym poznajemy cały szereg problemów targających tym niezwykłym wymiarem. Rzecz jasna, nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie podjęli się próby rozwiązania tych problemów, za co też się zabieramy.
World of Wacraft: Shadowlands wprowadza całe mnóstwo nowych treści, począwszy od tych standardowych (nowe zadania obszary, podziemia, przedmioty do zdobycia czy nowy rajd). W dodatku obiecywano też cały szereg treści zupełnie oryginalnych, takich jak Torghast, Wieża Potępionych, czyli niekończące się lochy, których poziomy są generowane losowo. Jak te prezentują się w praktyce?
Na początku warto skupić się na nowych obszarach, które udostępniono w grze – The Maw, Revendreth, Bastionie, Ardenweald, Maldraxxus oraz mieście Oribos. Wyglądają one naprawdę przepięknie i są świetnie zaprojektowane. Na dodatek, bije z nich niesamowity klimat, a co najlepsze, w przypadku każdego z obszarów jest on zgoła inny. The Maw to naszpikowane niebezpieczeństwami Pustkowie, w którym Jailer nieustannie ma na nas oko, Bastion to ostoja światłości, Maldraxxus jest krainą rozdartą wojną, Revendreth to siedziba potężnych zamczysk i wampiropodobnych, dumnych stworzeń, zaś Ardenweald jest miejscem stworzonym wprost dla miłośników natury. Jeśli chodzi o Oribos, to jest to z kolei miasto rozmyślnie zaplanowane, w którym każdy gracz znajdzie niemal wszystko, czego potrzebuje i w którym łatwo się odnaleźć.
A jak sprawdzają się zadania, które musimy wykonywać, przemierzając wymienione krainy? Cóż, te są ciekawe, często wykonując je mamy okazję posłuchać nagranych kwestii wypowiadanych przez bohaterów, a poza tym ich ilość nie jest przesadzona. Szczególnie przyciągające uwagę są questy należące do głównej kampanii fabularnej. Ogólnie rzecz biorąc, fabułę tego dodatku poznaje się z przyjemnością, co sprawia, że gdy levelujemy, czas misja błyskawicznie. Co istotne, teraz zawsze mamy pewność, czy w danym momencie wykonujemy quest należący do kampanii czy też nie, ponieważ takie zadania postanowiono oznaczyć inaczej niż pozostałe. To krok w dobrym kierunku.
W World of Warcraft: Shadowlands muszę pochwalić też tak zwane World Questy. Te rzadko są tymi samymi zadaniami, z którymi mieliśmy do czynienia w kampanii. Co więcej, niektóre z nich wykorzystują zupełnie nowe mechaniki, dzięki czemu wykonując je naprawdę trudno się nudzić. Dla porównania, w Battle for Azeroth było wprost przeciwnie.
Ze wspomnianą kampanią fabularną oraz wymienionymi krainami nieodłącznie wiąże się system tak zwanych paktów (ang. Covenants). Po ukończeniu wstępnej kampanii fabularnej gracze muszą wybrać jedną z czterech frakcji zamieszkujących Krainy Cieni i zawrzeć z nią pakt, by to właśnie jej udzielić pomocy w przywróceniu dalszej świetności jej krainie. W ten sposób gracze zyskują szansę zdobycia wyjątkowych mocy, elementów kosmetycznych, i nie tylko. Co więcej, każda z frakcji oferuje własną kampanię.
System paktów w Shadowlands przypomina mi system tak zwanych Zakonów Klasowych (ang. Class Order Halls) z Legionu, w którym każda klasa postaci miała swoją siedzibę. System paktów czerpie z niego najlepsze elementy, a także wprowadza nowe. Najlepsze jest to, że każda z frakcji oferuje inne nagrody, a zwłaszcza zestawy do transmogryfikacji. Ich największą wadą wydaje się zaś fakt, że gracz, któremu zależy w World of Warcraft na liczbach, podczas wyboru frakcji musi kierować się tym, jaki pakt oferuje jego klasie najlepsze umiejętności i moce, a nie tym, która frakcja podoba mu się najbardziej z estetycznego punktu widzenia.
Jednym z najciekawszych elementów wprowadzonych do gry w World of Warcraft: Shadowlands wydaje się Torghast, Wieża Potępionych (Torghast, Tower of the Damned). Jak już wspomniałam, to niekończące się lochy, których poziomy generowane są proceduralnie. Co tydzień gracze mają dostęp do innych ich sekcji, spośród kilku, które powstały. Podczas pokonywania Torghast gracze zdobywają tymczasowe moce, które na różne sposoby wpływają na ich umiejętności czy podstawowe statystyki. W ten sposób z poziomu na poziom coraz bardziej się umacniają, aż będą (lub nie będą) w stanie pokonać ostatecznego bossa. Co istotne, lochy Torghast można kończyć na przeróżnych poziomach trudności (zwanymi warstwami), z których te najwyższe stanowią naprawdę ogromne wyzwanie.
Rzecz jasna, w Torghast można zdobyć ważne nagrody. Już w trakcie pokonywania jedno z lochów można odblokować chociażby towarzysza, którego będzie można wykorzystać podczas misji realizowanych dla frakcji, z którą zawarliśmy pakt. Kończąc loch można jednak otrzymać specjalny materiał, tak zwany Soulash, który pozwala wytwarzać legendarne przedmioty dla postaci u tak zwanego Runecarvera, tajemniczego rzemieślnika uwięzionego w Wieży Potępionych. Ukończenie lochu ma też szansę wiązać się ze zdobyciem specjalnej mocy, która również jest składnikiem potrzebnym do wytworzenia jednego z legendarnych przedmiotów.
Torghast to miejsce, w którym można się świetnie bawić (w przeciwieństwie do Przerażajacych Wizji Stormwind i Orgrimmar z poprzedniego rozszerzenia). Niemniej, póki co nie każda z klas postaci w tej chwili jest wystarczająco silna, aby gracze, którzy z nich właśnie korzystają, czerpali z Torghast satysfakcję. Wieża Potępionych dla niektórych klas jest po prostu wyjątkowo trudna. Poza tym, Torghast pozwala zginąć określoną ilość razy. Jeżeli tę liczbę przekroczymy przed pokonaniem ostatniego bossa, wyjdziemy z Torghast bez niczego, co jest bardzo frustrujące, zwłaszcza że często na dotarcie do tego bossa potrzeba kilkudziesięciu minut. Na szczęście, tak się składa, że mój Balance Druid jest na start dodatku bardzo silny, zatem Wieża Potępionych jest dla mnie prawdziwą gratką. Reasumując, Torghast to koncepcja, która nie jest idealna, ale którą można w świetny sposób rozwinąć.
A jak w World of Warcraft: Shadowlands mają się klasyczne lochy, czy też „podziemia” (ang. dungeons)? W skrócie, bardzo dobrze. Te są zróżnicowane, nie zawierają przesadnych ilości tak zwanych „trash mobów”, a znajdujący się w nich przeciwnicy oferują ciekawe mechaniki walki. Zatem, na każdym poziomie trudności „dungeony” pokonuje się je z przyjemnością – dużo większą niż w przypadku podziemi z Battle for Azeroth.
Warto wspomnieć, że całkiem niedawno w World of Warcraft: Shadowlands otworzył się pierwszy rajd – Castle Nathria. Ze względu na mój niski ilvl jeszcze nie miałam okazji się do niego udać, ale na podstawie opinii graczy mogę stwierdzić, że jest on co najmniej niezły. Przede wszystkim wydaje się stanowić bardzo duże wyzwanie, a to jest zawsze mile widziane w natłoku zbyt prostych gier. Poza tym, jest on bardzo klimatyczny. Cóż, w końcu to zamek pełen kreatur przypominających wampiry i gargulce.
Ogólnie rzecz biorąc, World of Warcraft: Shadowlands to bardzo obiecujące rozszerzenie. Posiada wiele interesujących i zachęcających do gry elementów. Co istotne, wielu z tych elementów wcale z tych rzeczy wcale nie trzeba robić, a przynajmniej nie w pośpiechu i nie jednocześnie, by nasza postać nabrała siły i posunąć kampanię do przodu. Zatem, treści oferowane przez dodatek nie są aż tak przytłaczające. To między innymi dlatego, że Blizzard postanowił odblokowywać kolejne możliwe do zdobycia poziomy renomy wśród frakcji, z którą zawarliśmy pakt oraz kolejne części kampanii fabularnej, co tydzień. Jako gracze wcale nie musimy zdobywać też kolejnych (na marginesie świetnie zaprojektowanych) mountów i elementów kosmetycznych, ale w tym dodatku to wszystko jest na tyle przyjemne, że aż chce się to robić.
Blizzard, oby tak dalej! Mam nadzieję, że patche, które w przyszłości World of Warcraft: Shadowlands otrzyna tylko udoskonalą rozszerzenie i nie powtórzą historii Battle for Azeroth.
Mocne strony:
Słabe strony:
Przepiękna oprawa audiowizualnaPodziemia oferujące powiew świeżościNiesamowity klimatCiekawa fabułaRozmyślnie zaprojektowane OribosMnóstwo aktywności, których można się podjąć, ale wcale nie trzebaTorghastMnóstwo unikatowych zadań
Niezbalansowane CovenantyW przypadku niektórych klas Torghast oferuje zbyt wysoki poziom trudności
Seria Watch Dogs to cykl gier, który odniósł raczej umiarkowany sukces. Pierwsza jego część, choć była całkiem niezła, i tak pod wieloma względami okazała się rozczarowująca. Druga, nieco gorsza, przeszła bez większego echa, a trzecia… cóż, trzecia niedawno zadebiutowała. Rzecz jasna, postanowiliśmy ją dla Was wypróbować i sprawdzić, czy oferuje coś więcej niż poprzednie odsłony, czy też jest totalną porażką. Nie przedłużając, zapraszamy Was do lektury naszej recenzji gry Watch Dogs: Legion.
Jak już wspomnieliśmy, Watch Dogs Legion to trzecia odsłona popularnego cyklu gier Ubisoftu. Jej akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, jakiś czas po Brexicie, czyli opuszczeniu przez Wielką Brytanię Unii Europejskiej. Po tamtym wydarzeniu kraj zmienił się pod wieloma względami. Doszło do wzrostu bezrobocia – za sprawą postępującej automatyzacji i dynamicznym rozwojem badań nad sztuczną inteligencją. Kryptowaluty zaczęły wypierać zaś klasyczne pieniądze, a rząd, zamiast dbać o dobro obywateli, zaczął „przykręcać im śrubę”.
W pewnym momencie w Londynie dochodzi do wielu ataków bombowych jednocześnie, winę za którą obarczona została hakerska grupa DedSec. Tę rzecz jasna znamy doskonale z poprzednich części serii. Po atakach bombowych władzę w Londynie objęła prywatna organizacja militarna – Albion, a inwigilacja i aresztowania stały się zjawiskami powszechnymi.
My, gracze, otrzymujemy zadanie znalezienia winnych ataku i oczyszczenia imienia grupu DedSec. Aby zrealizować ten cel, będziemy musieli zwerbować do zespołu wielu nowych członków, w których sami się wcielimy. Tak, gra nie ma bowiem jednego głównego bohatera, tak jak Watch Dogs i Watch Dogs 2, a całe mnóstwo postaci których poczynaniami kierujemy.
Rozgrywkę w Watch Dogs: Legion zaczynamy podczas krótkiego prologu, podczas którego próbujemy zapobiec wspomnianym atakom bombowym w Londynie. Gdy ta akcja kończy się fiaskiem, wcielamy się w najnowszego rekruta DedSec i otrzymujemy nasze pierwsze zdanie. Potem wykonujemy kolejne misje mające na celu oczyszczenie imienia hakerskiej grupy oraz zakończenie nacisku wywieranego obywateli, rekrutujemy w nasze szeregi nowe osoby, oraz eksplorujemy wielkie miasto pieszo lub pojazdem jedno czy dwuśladowym.
Początkowo zabawa w Watch Dogs: Legion daje satysfakcję, ale niestety szybko okazuje się, że misje oferowane nam w grze są niezwykle powtarzalne, a sama rozgrywka jest rozczarowująco płytka. Grę rozpoczynamy od zakradania się do przeróżnych miejsc w celu wykradania danych. Wówczas strzelamy do napotkania przeciwników z broni, która nie zabija, a dodatkowo korzystamy z kilku gadżetów i uzbrajamy pułapki czekające na nas w terenie. Tak się składa, że 35 godzin później robimy to samo, jednakże wtedy mamy do dyspozycji więcej broni (całe cztery) i co nieco więcej gadżetów.
Aby odblokować wspomniane dodatkowe bronie i gadżety, musimy zebrać specjalne punkty rozrzucone w różnych lokacjach po całym Londynie. W zasadzie to jedyny system rozwoju postaci, który Watch Dogs: Legion oferuje. Jak widać, nie jest on imponujący.
Jeśli chodzi o prowadzenie w Watch Dogs: Legion pojazdów, czyli kolejną formę interakcji ze światem, to cóż, nie jest to GTA. Jazda w Watch Dogs: Legion jest po prostu dziwnie sztywna. Kamera zdaje się być natomiast ustawiona zbyt blisko tyłu pojazdu, przez co nasze pole widzenia jest strasznie ograniczone. Tyle dobrze, że auta zdają się wyglądać w tym tytule lepiej niż ludzie. Pozytywny jest też fakt, że wyglądają one futurystycznie, ale jednocześnie znajomo, choć nie są one przy tym zbyt różnorodne.
A co z najważniejszą mechaniką w grze? Hakowaniem? I tutaj Ubisoft dał ciała. W oryginalnym Watch Dogs wyjaśniono, dlaczego Aiden Pierce mógł hakować niemalże wszystko – światła uliczne, sieć energetyczną, i nie tylko. Tutaj czegoś takiego nie ma – omawiana czynność ma zatem więcej wspólnego z magią niż rzeczywistym hakowaniem. Podczas gdy Pierce, biorąc się do hakowania, wyciągał swój smartfon z kiszeni, po czym rzeczywiście czytał informacje na temat obserwowanych osób, wykonywał z jego pomocą rzeczywiste czynności, postać którą kierujemy w Watch Dogs: Legion hakuje wszystko jednym tapnięciem w ekran smartfona. Zatem, system hakowania w najnowszej odsłonie serii, który powinien stać w niej na pierwszym miejscu, nie jest kreatywny, ani jakkolwiek interesujący.
Zabawa w Watch Dogs: Legion szybko przestaje być satysfakcjonująca nie tylko za sprawą powtarzalności i uproszczonego hakowania, ale również przez to, jak głupia w grze jest sztuczna inteligencja. W teorii Londyn z przyszłości jest miejscem, którym włada organizacja militarna nie patyczkująca się z obywatelami. W praktyce jednak jej przedstawiciele mają nas z reguły gdzieś, gdy znacznie przekroczymy prędkość, przejedziemy przechodniów autem czy zabijemy wszystkich okupantów jednego z budynków. Mało tego, gdy już wejdziemy w kontakt z policją czy innymi przeciwnikami, ci nigdy nie są w stanie nas zabić (co ciekawe naszym postaciom nie straszne są śmiercionośne naboje z pistoletów i karabinów). Coś mało dystopijna ta dystopia. Rzecz jasna, nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć, też jak prosta i powtarzalna jest walka wręcz. Mam szczerze dość oglądania milion razy tych samych animacji.
Większego sensu nie ma również w grze system rekrutów, których możemy zwerbować do organizacji DedSec. Po pierwsze, za jego sprawą Watch Dogs: Legion nie ma głównego bohatera, którego los mógłby nas na przestrzeni zabawy interesować – dla którego aż chciałoby się grać. Po drugie, chociaż każdy z rekrutów ma inne imię i nazwisko, osobowość, umiejętności czy zawód, w praktyce rozgrywka większością z nich niczym się nie różni. Z resztą, jako że wygląd mieszkańców Londynu jest randomizowanym, ale w ograniczonym stopniu, nietrudno trafić na postaci bardzo do siebie podobne. Co więcej, podłożone im głosy nie zawsze pasują do ich wyglądu. Mam zatem wrażenie, że system rekrutów przynosi produkcji więcej złego niż dobrego.
Watch Dogs: Legion posiada rozbudowane opcje graficzne. Z ciekawszych opcji w tytule tym dostępne są dwie funkcje firmy NVIDIA – Ray Tracing oraz DLSS. Dokładniej mówiąc, gra pozwala włączyć Ray Tracing odbić, na poziomie średnim wysokim i ultra, a także DLSS, ukierunkowany na wydajność, wysoką wydajność, balans między wydajnością a jakością obrazów lub czystą jakość obrazów. Dzięki nim gra i wygląda, i działa lepiej.
Chociaż dzięki wymienionym funkcjom firmy NVIDIA Watch Dogs: Legion wygląda i działa lepiej, pod obydwoma względami gra pozostawia więcej lub mniej do życzenia. Optymalizacja produkcji leży i kwiczy. Spadki liczby klatek na sekundę są zjawiskiem, z którym mamy w niej do czynienia non stop, a co gorsza, do niedawna tytuł regularnie crashował. Zatem i z jego stabilnością nie było zbyt dobrze. Na szczęście, ostatni z problemów został wyeliminowany na drodze aktualizacji.
W Watch Dogs: Legion zmorą są ekrany ładowania. Nie dość, że mamy z nimi do czynienia bardzo często, bo nie tylko przy uruchamianiu gry, a potem samej kampanii fabularnej, ale i przy wychodzeniu, to są niebywale długie. Z resztą, pojawiają się też one już podczas rozgrywki, na przykład gdy udajemy się do podziemi, chociaż wtedy są na szczęście krótsze.
Ogólnie rzecz biorąc, Londyn prezentuje się w najnowszej części cyklu nieźle. Jego budynki i ulice sprawiają wrażenie realistycznych. Niemniej, samo miasto wydaje się nieco zbyt puste. Nie uświadczymy w nim tłumów ludzi, ani korków. Poza tym, mam wrażenie, że dużo ładniej stolicę Wielkiej Brytanii przedstawiono w innej grze Ubisoftu – Assassin’s Creed Syndicate, która zadebiutowała przecież… 5 lat temu.
Skoro mowa o ludziach, warto wspomnieć, że ich modele są po prostu okropne. Już z bliska wyglądają mydlanie, a wystarczy, że jakaś postać znajduje się od nas dalej niż na metr, a wygląda na rozmazaną jeszcze bardziej. Jakość ich tekstur jest wówczas diametralnie niższa, a mowa przecież o rozgrywce z ustawieniami graficznymi na poziomie Ultra. Co gorsza, drewniane są animacje ludzi. Grze od tak dużego studia jak Ubisoft to po prostu nie przystoi.
Przykro mi to stwierdzić, ale uważam, że Watch Dogs: Legion nie jest grą wartą waszych pieniędzy i czasu. Tytuł ten jest pod wieloma względami płytki, nie przyciąga na długo i satysfakcjonuje tylko przez krótką chwilę. Zwyczajnie brakuje mu charakteru. Do tego należy doliczyć niemałe problemy z optymalizacją. Niestety, posiada on więcej słabych niż mocnych stron, co oznacza, że jest on jedną z większych porażek Ubisoftu. Jeśli w przypadku kolejnej potencjalnej odsłony serii miałoby być podobnie, wolałabym, aby firma w ogóle nad nią nie pracowała.
Mocne strony:
Słabe strony:
niezła oprawa wizualna Londynuobecność technologii Ray Tracingu i DLSSfuturystyczne i wyglądające znajomo pojazdy
okropne modele postacipowtarzalne misjepłytki system hakowania i rozwoju postacibrak głównego bohaterasłaby system rekrutacjidrewniane animacjedługie ekrany ładowaniabrak „życia” w mieścieniewygodny system jazdy autamiżenująca sztuczna inteligencja
Wczoraj świętowaliśmy 20-lecie wydania jednej z najpopularniejszych i najbardziej znaczących dla branży gier komputerowych produkcji. Mowa oczywiście o Counter-Strike, ikonie świata e-sportu, która zaczynała jako modyfikacja dla Half-Life rozwijana przez duet w postaci Minha Lee i Jessa Cliffe. Z tej okazji… powspominajmy!
Counter-Strike w wersji beta został wydany w czerwcu 1999 roku. Idea wirtualnych, podzielonych na rundy pojedynków, w trakcie których jedni gracze wcielają się w drużynę terrorystów, a drudzy antyterrorystów, okazała się strzałem w dziesiątkę. Kilka kolejnych wersji udostępnianych na przestrzeni kilku miesięcy cieszyło się tak ogromną popularnością, że firma Valve w 200 roku odkupiła tak prawa do moda, jak i zatrudniła obu jego twórców. Counter-Strike został oficjalnie wydany 9 listopada 2000 roku w wersji 1.0. Początkowo Counter-Strike był dystrybuowany w formacie free-to-play do wszystkich posiadaczy Half-Life’a.
Do 15 września 2003 roku przyszło wszystkim czekać na Counter-Strike 1.6, uznawaną za najlepszą z wersji CSa. To właśnie wraz z jej premierą Counter-Strike został niejako oddzielony od Half-Life’a. CS 1.6 uchodził swego czasu za grę niezwykle realistyczną tak jeśli chodzi o system obrażeń, jak i fizykę gry. W tamtym okresie mało który tytuł był tak popularny wśród stałych bywalców kafejek internetowych, jak omawiana tu produkcja.
Warto przypomnieć, że od 2000 roku powstawał Counter-Strike: Condition Zero, który finalnie okazał się jedną z najgorzej przyjętych gier od Valve. Premiera w 2004 roku była mocno opóźniona względem pierwotnych założeń. Condition Zero skończył jako produkt słynący głównie z nieco lepszej oprawy graficznej oraz dwudziestu misji dla jednego gracza. Nie minęło wiele czasu, a gracze o nim zupełnie zapomnieli.
Nieco lepiej wypadł Counter-Strike: Source z tego samego roku. Source był jednym z elementów niektórych edycji Half-Life 2 i przyjęto go z nieco większym entuzjazmem. Powód był prosty: w tym przypadku poprawiono nie tylko szatę graficzną, która dla starych wyjadaczy CSa była sprawą drugorzędną, ale znacząco ulepszono też fizykę gry. To właśnie Source podzielił społeczność, której lwia część zaczęła bawić się z obrębie nowszego tytułu. Mimo to… 1.6 wciąż był popularniejszą z gier.
21 sierpnia 2012 roku Valve pokazało światu Counter-Strike: Global Offensive, czyli coś, w co e-sportowcy grają do dziś. Producentowi udało się połączyć najlepsze elementy 1.6 i Source, dorzucając do tego coś, co nakręciło sukces sprzedażowy: skiny, czyli popularne skórki dla przedmiotów, którymi gracze mogą ze sobą handlować.
Valve zainwestowało ogromne pieniądze nie tylko w rozwój Counter-Strike: Global Offensive, ale także skupionej wkoło niej sceny e-sportowej. CS:GO stał się swego czasu synonimem e-sportu i trudno czasem oprzeć się wrażeniu, że pozostał nim do dziś. Valve tak mocno zależało na zasięgu, że we wrześniu 2014 roku powstała nawet wersja gry na Linuxa.
Wiemy doskonale, że wielu miłośników sprzętu marki Lenovo Legion gra w CS:GO. Nasze pytanie brzmi… jakie macie rangi? 😀 Pochwalcie się w komentarzach!
Myśleliście, że przemilczymy temat popularności Genshin Impact? Wasze niedoczekanie. Ta darmowa gra typu action RPG w zaledwie miesiąc od dnia premiery stała się światowym fenomenem. Nic dziwnego – jej oceny w prasie są bardzo wysokie, a niektórzy fani posuwają się nawet do stwierdzenia, że produkcja studia miHoYo niewiele ustępuje The Legend of Zelda: Breath of the Wild z Nintendo Switch. Oto, dlaczego powinniście zagrać w Genshin Impact.
Genshin Impact to darmowa gra akcji rozgrywająca się w otwartym świecie. Gracze wcielają się tu w rolę Podróżnika eksplorującego krainę Teyvat w poszukiwaniu swojego rodzeństwa. Rozgrywka przypomina mocno The Legend of Zelda: Breath of the Wild – w trakcie zabawy walczymy, szybujemy, pływamy i wspinamy się – zupełnie jak w superprodukcji Nintendo. Czasami aż trudno uwierzyć w to, że tak wciągająca gra wydana została za darmo. „Darmowość” to nie jedyny jej atut. Poznajcie pięć kolejnych.
1. Świat Genshin Impact jest naprawdę piękny
Genshin Impact to świetne połączenie stylu graficznego anime z elementami różnych kultur z całego świata. Nie obawiajcie się, że jest to „typowa japońska gra” – odrzućcie to przeświadczenie. Każdy region świata Teyvat jest zupełnie inny. Na razie udostępniono część spośród planowanych siedmiu lokacji, ale wystarczy to, aby docenić kreatywność programistów miHoYo. Każda nowa lokacja to zupełnie odmienny podkład muzyczny, mieszkańcy oraz krajobraz.
2. Udźwiękowienie w wersji japońskiej i angielskiej
Bez względu na to, czy w Genshin Impact szukasz klimatu „japońskiej gierki”, czy masz ochotę zagrać w „coś jak Zelda, ale na PC”, znajdziesz to. Twórcy zaoferowali wsparcie dla języka japońskiego, ale także angielskiego, dzięki czemu nikt spośród znających mowę Shakespeara w stopniu co najmniej podstawowym nie powinien czuć się zagubiony. Wsparcia dla języka polskiego na razie nie ma, ale kto wie, czy jeśli grono polskich graczy nie urośnie…
3. Możesz grać w Genshin Impact z przyjaciółmi
Wiele mówi się o tym, że Genshin Impact to zabawa przede wszystkim dla jednego gracza. To prawda, ale… tylko do osiągnięcia 16 poziomu. Właśnie wtedy odblokujesz możliwość zabawy z innymi, którzy mają co najmniej ten sam poziom lub wyższy. Co można robić zespołowo? W zasadzie wszystko oprócz wykonywania kolejnych misji z wątku fabularnego, niestety. Ale hej, w Genshin Impact i tak jest co robić! Co istotne, gracze mogą grać w kooperacji online pomiędzy urządzeniami mobilnymi oraz komputerami osobistymi.
4. W tej grze nie da się nudzić
Jak na grę free-to-play, w Genshin Impact jest cała masa darmowej zawartości. W gigantycznym świecie Teyvat po prostu nie da się nudzić. Prawdę mówiąc wirtualna kraina jest tak wielka, że bez systemu szybkiej podróży poruszanie się po niej byłoby psychicznie wyczerpujące. W kolorowym świecie znajdziecie wszystko – jeziora, góry, miasta, ruiny, które wypełniono po brzegi znajdźkami, zagadkami, zadaniami pobocznymi, wydarzeniami generowanymi losowo, bossami, a także podziemiami czekającymi na przemierzanie ich w większej ekipie.
5. Nie musisz wydawać ani złotówki, aby doskonale się bawić
Genshin Impact to kilkadziesiąt godzin doskonałej zabawy, na którą nie trzeba wydawać ani grosza. Dosłownie: ani grosza. W przeciwieństwie do wielu innych produkcji free-to-play Genshin Impact oddaje w ręce graczy całą masę zróżnicowanych broni, czarów, kombosów i innych unikalnych ataków. System walki jest znacznie lepszy niż w większości płatnych gier, co powinno zawstydzać największe studia na świecie. Z czasem odblokujecie kolejne postacie, które z czasem ulepszycie i wyposażycie w artefakty i oręż który też da się ulepszać. Płacenie za cokolwiek nie ma sensu!
Graliście już w Genshin Impact? Co sądzicie o tej produkcji?
Cóż, skoro wielkim krokami zbliża się Halloween, postanowiliśmy zrecenzować dla Was najnowszą grę, z której klimat tego wydarzenia wylewa się strumieniami. Oto Pumpkin Jack, czyli produkcja, która zadebiutowała na rynku wręcz w idealnym momencie. Czy spodobała nam się? Czy mrozi krew w żyłach? Przekonajcie się, czytając niniejszy artykuł.
Pumpkin Jack to trójwymiarowa platformówka akcji inspirowana seriami MediEvil oraz Jak & Daxter, w której wcielamy się w tytułowego bohatera i kierujemy jego poczynaniami w widoku TPP. Ten został wybrany przez samego Diabła, aby wyruszył do Królestwa Nudy, w którym rozgrywa się akcja gry. Jego celem jest pokrzyżowanie planów Czarodziejowi – czempionowi wybranemu przez ludzkość z myślą o zdjęciu klątwy, która sprowadziła na ich ziemie przeróżne monstra. Ową klątwę Diabeł dopiero co nałożył, ponieważ miał dosyć wiecznego spokoju i wszechobecnej… nudy.
Pumpkin Jack rzecz jasna wyrusza w podroż z myślą o pokonaniu Czarodzieja, pokonując po drodze lasy, bagna, góry, i nie tylko. W podróży tej towarzyszą mu sowa-przewodnik oraz wrona, która pomaga mu w walce. Rzecz jasna, jest ona usłana przeszkodami – łatwiejszymi i trudniejszymi przeciwnikami, pułapkami czy też ślepymi zaułkami. Pokonując kolejne poziomy, skaczemy po platformach, szukamy sekretów, wspinamy się po wieżach, by w końcu zawalczyć z następnym bossem.
Co ważne, szukanie wspomnianych sekretów w Pumpkin Jacku ma sens, czego nie można powiedzieć o wielu podobnych rozwiązaniach w innych produkcjach. To dlatego, że odnajdując sekret otrzymujemy specjalne czaszki, które możemy wymienić na przeróżne skórki dla naszej postaci, po spotkaniu specjalnego sprzedawcy podczas zabawy lub w menu gry.
W grze nie brakuje również przeróżnych wydarzeń, w ramach których musimy wykazać się refleksem. Przykładem może być przejażdżka kolejką górską, która zmusza nad do pokonania licznych przepaści. Zabawę dodatkowo urozmaicają przeróżne zagadki środowiskowe, podczas których przejmujemy kontrolę nad samą głową Jacka, by powtórzyć zagraną przez magicznego grzyba melodię czy wysadzić w powietrzę stojącą przed nami przeszkodę. Dzięki nim, za każdym razem Pumpkin Jack wydawał mi się robić powtarzalny, to wrażenie szybko znikało.
Chociaż nie powiedziałabym, że Pumpkin Jack należy do gier najtrudniejszych, bywają w niej momenty, w których raczej łatwo zginąć. Mowa o takich momentach jak walka z niektórymi bossami czy pokonywanie pewnych przeszkód na części poziomów. Na szczęście po każdej śmierci na ekranie wita nas zabawny komentarz informujący o tym, ile razy już przywitaliśmy się z mrocznym żniwiarzem, po czym zostajemy cofnięci do ostatniego checkpointu. Takie checkpointy występują w grze bardzo często, a więc śmierć nie cofa nas w zabawie zbyt mocno. Zatem, nierozwaga w tym tytule nie jest kosztowna.
Pumpkin Jack jest platformówką o bardzo prostym sterowaniu – i dobrze. Przez to nie jest przesadnie skomplikowana, a jednocześnie wciąż zapewnia satysfakcje z pokonywania wrogów i przeszkód. Wystarczy spamiętać, że lewym przyciskiem myszy atakujemy, spacją skaczemy, przyciskiem E wykonujemy uniki, a F jest klawiszem akcji, który na przykład posyła naszą wronę do ataku. Zatem nawet po dłuższej przerwie od gry łatwo do niej wrócić i z powrotem się w nią wczuć.
Skoro mowa o wczuwaniu się, należy powiedzieć co nieco o klimacie gry. Moim zdaniem jest on fenomenalny. Nie mamy tu do czynienia z tytułem, przez który wyskoczycie z krzesła, ale nie taki jest jego zamysł. Pumpkin Jack podchodzi do kwestii horrorów i Halloween z humorem, wplatając w fabułę i dialogi przeróżne, rzeczywiście zabawne, a przy tym często błyskotliwe żarty. Gra jest jednak wybitnie halloweenowa ze względu na oprawę wizualną, dźwiękową oraz muzykę. Świat w Pumpkin Jack jest mroczny, kręcą się po nim przeróżne straszydła i dzieją się w nim rzeczy niestworzone, a gdy przemierzamy jego kolejne poziomy, słyszymy przeróżne niepokojące dźwięki rodem ze strasznych filmów – skrzypienie drewna, odgłosy wron, i nie tylko. Wszystko to można by określić jednym słowem, które chyba nie ma dobrego polskiego odpowiednika – spooky.
Wspomniałam o oprawie wizualne w Pumpkin Jack. Warto rozwinąć, że jest ona naprawdę ładna. Co ciekawe, choć nie zaprojektowano jej z myślą o realizmie, w grze zaimplementowano technologie NVIDIA, a konkretnie Ray Tracing i DLSS. Dzięki nim tytuł zapewnia najwyższą jakość oświetlenia, a przy tym dużą ilość klatek na sekundę. Warto przy okazji wspomnieć, że gra jest dostępna w ramach usługi GeForce NOW, także z Ray Tracingiem.
Czy Pumpkin Jack ma jakieś wady? Cóż, nie ma gier idealnych. To co muszę mu zarzucić to przede wszystkim fakt, że gra przy każdym ponownym jej uruchomieniu obniża limit wyświetlanych klatek do 60, przez co muszę ponownie podnosić go do 144 klatek. Poza tym, w niektórych miejscach pewnych poziomów zdarzają się katastrofalne spadki liczby klatek na sekundę. Takie spadki niejednokrotnie kończą się śmiercią bohatera.
Dla wielu wadą może wydać się też, że Pumpkin Jack to produkcja dość krótka. Podzielono ją na siedem etapów, które można pokonać w maksymalnie 6 godzin. Na szczęście, ten fakt odzwierciedla cena gry, która w przypadku platformy Steam wynosi dokładnie 107,99 zł (86,39 złotych w ramach promocji trwającej aż do 2 listopada).
Reasumując, Pumpkin Jack to bardzo przyjemna gra, dzięki której wczujecie się w klimat Halloween, a przy tym poprawicie sobie humor. Może nie jest to tytuł must have, ale warto go wypróbować ze względu na nieco nietypową fabułę, satysfakcjonującą rozgrywkę oraz przyjemną dla oka i ucha oprawę audiowizualną. Wszystkie te czynniki sprawiają, że grze można wybaczyć pewne niedoskonałości, na przykład związane z optymalizacją. Z pewnością będziecie świetnie się w nim bawić, niezależnie od tego, ile macie lat na karku.
Halloween jest tuż za rogiem. Chyba nie ma lepszego momentu na to, aby spędzić swój czas przy jakimś horrorze, zatem postanowiliśmy przedstawić Wam listę najlepszych przerażających gier, które powinniście wypróbować w tym roku. Znajdziecie na niej zarówno klasyki, jak i nowości. Miłej lektury!
Resident Evil VII: Biohazard
Myśleliście, że inne części serii Resident Evil były straszne? Wypróbujcie zatem Resident Evil 7: Biohazard, najlepiej w VR. W tej grze naprawdę mamy się czego obawiać – nie tylko zdeformowanych potworów. Podnieście pokrywkę garnka, a znajdziecie stado karaluchów. Wyjrzyjcie zza rogu, a drzwi się nagle otworzą, manekin przesunie się, albo starsza pani nagle znajdzie się na szczycie schodów, a to tylko przykłady. Wirtualna rzeczywistość została zrealizowana w tej produkcji naprawdę świetnie. Dzięki niej możemy poczuć się tak, jakbyśmy rzeczywiście byli w przestawionym świecie, bez względu na to, że wiemy, iż tylko gramy. Co ciekawe, zaleca się nawet aby początkowo spędzać w vr-owym Resident Evilu 7 nie więcej niż po pół godziny. Po pierwsze dlatego, że on jest naprawdę przerażający, a po drugie, ponieważ VR gwarantuje intensywne doświadczenia, które mogą przytłoczyć nawet najlepszych graczy.
ALIEN ISOLATION
No cóż, tego tytułu na naszej liście nie mogło zabraknąć. Alien: Isolation to survival horror, ale survival horror, który wyróżnia się na tle konkurencji. Dlaczego? W zasadzie, nieustannie prowadzimy w nim zabawę w chowanego. W jej ramach skrywamy się jednak nie przed dziećmi, a Xenomorphem – Xenomorphem sterowanym przez sztuczną inteligencję, która z każdą rozgrywką uczy się na błędach i coraz lepiej nas poznaje, udoskonalając swoją umiejętność przewidywania każdego naszego ruchu. Jakby tego wszystkiego było mało, w grze mamy do dyspozycji jedynie radar, który czasem bardziej nas straszy niż nam pomaga, niezbyt potężną broń i niezbyt wiele amunicji, a także ograniczoną ilość materiałów do craftingu. Z tego powodu musimy nieźle nawysilać się, aby skutecznie uciec Obcemu. Wiele prób często kończy się tym samym – jump scarem, przez który można spaść z krzesła i brutalną śmiercią z rąk Xenomorpha. Zobaczcie sami:
BLAIR WITCH
Kurczę, pamiętacie premiere pierwszego filmu Blair Witch? Wówczas wiele osób wierzyło, że wydarzenia przedstawione w filmie miały miejsce naprawdę. Cóż, gra osadzona w tym uniwersum już nie robi takiego wrażenia, ale nie oznacza to, że nie warto w nią zagrać. Wręcz przeciwnie, produkcja polskich deweloperów z Blober Team została na rynku dość dobrze przyjęta. Z pewnością nie jest to gra dla osób o słabych nerwach. Wcielicie się w niej w mężczyznę o imieniu Ellis – byłego policjanta z niełatwą przeszłością, który dołączył do poszukiwań pewnego chłopca. Chłopiec ten zniknął bez śladu w lesie Black Hills nieopodal Burkittsville w stanie Maryland. Na przestrzeni rozgrywki będzie zmagać się nie tylko z zagadkami, ale również z potworami, w starciu z którymi nie pomoże Wam żadna broń.
DEAD BY DAYLIGHT
Nie wiem jak jest w Waszym przypadku, ale moim ulubionym typem horrorów są tak zwane slashery. Jeśli podzielacie moje upodobania, powinniście sięgnąć po Dead by Deadlight. To także jest slasher, ale formie gry, w której możecie bawić się ze znajomymi. W każdej rozgrywce w Dead by Deadlight udział bierze maksymalnie pięciu graczy. Jeden z nich staje się zabójcą, który otrzymuje zadanie zabicia pozostałych, jego potencjalnych ofiar. Owe potencjalne ofiary muszą zabójcy unikać, jednocześnie wykonując zadania, których ukończenie pozwoli im na ucieczkę. Co najlepsze, dotychczas omawiana produkcja otrzymała wiele DLC, które wprowadziły między innymi mnóstwo bohaterów kultowych horrorów.
RESIDENT EVIL 2
Trzeba przyznać, że tak jak remake’i filmów, remake’i gier nie zawsze mają sens i nie zawsze wychodzą dobrze. Zupełnie inaczej było natomiast w przypadku gry Resident Evil 2 Remake, która powinna być dla wszystkich deweloperów przykładem, jak należy remake’i robić. Odświeżona gra wygląda po prostu rewelacyjnie. Poprawiono nie tylko oprawę graficzną, ale także podstawowe mechaniki gry oraz pracę kamery, która w 1998 roku, w momencie premiery oryginalnej wersji gry, była określana mianem niebywale kiepskiej. Oczywiście, w RE2 możecie pokierować losami dwóch grywalnych postaci (Clair lub Leona), a wybór ten decyduje nie tylko o wyglądzie rozgrywki i elementach takich jak wyposażenie bohaterów, ale także o przebiegu fabuły. To właśnie dzięki temu grę warto przejść dwa razy… co najmniej! To jak, lubicie się bać i skusicie na Resident Evil 2 Remake? Bardzo, ale to bardzo do tego zachęcamy, a już zwłaszcza w okresie zbliżającego się Halloween.
SILENT HILL 2
Jeżeli jesteście fanami horrorów, a nigdy nie graliście w Silent Hill 2, powinniście to zmienić, zwłaszcza że tytuł ten otrzymał w 2012 roku swoją zremasterowaną wersję na PlayStation 3 i Xboxa 360, w ramach pakietu Silent Hill HD Collection. Ta część serii jest bowiem jeszcze straszniejsza niż pierwsza i naprawdę miesza graczom w głowach. Silent Hill 2 to horror psychologiczny. Nie skupia się on na walce z potworami czy bossami, chociaż na swojej drodze spotkamy maszkary rodem z najgorszych koszmarów, a na ciężkiej atmosferze i przeżyciach głównego bohatera. Bohaterem tym jest James Sunderland, który pewnego dnia otrzymał list od swojej żony Mary – żony, która… od trzech lat nie żyje. Zaprasza go ona w nim do miasteczka, w którym ci spędzili wakacje wiele lat temu.
AMNESIA: THE DARK DESCENT
Zdecydowanie nie wiele dostępnych jest w świecie gier tytułów, które straszą tak bardzo jak ten. W Amnesia: The Dark Descent nie dość, że nie mamy dostępu do żadnej broni, to potwory mogą nas zabić jednym uderzeniem. Dlatego gdy tylko je zauważymy powinniśmy… uciekać co sił w nogach. Przeciwnicy w grze nie mogą nas widzieć, gdy jesteśmy w kompletnej ciemności, ale haczyk jest taki, że przez to spada nasz poziom zdrowia psychicznego, a z tego powodu nasze pole widzenia staje się nieostre, a serce zaczyna bić szybciej. Im bardziej „szaleni” się stajemy, tym bardziej niebezpieczne staje się nasze otoczenie. Sama ta mechanika świetnie napędza grę. Dzięki niej nawet najgłupsza rzecz potrafi sprawić, że zaczniemy uciekać gdzie pieprz rośnie. Jeśli chcecie poprawić sobie humor, poproście żeby znajomy zagrał w omawianą produkcję i obserwujcie jego wysiłki. Widowisko z pewnością będzie genialne, szczególnie jeśli tego znajomego dodatkowo postraszycie.
Warto wspomnieć, że inną gra z serii Amensia – Amnesia: A Machine for Pigs, można obecnie, aż do 22 października, do godziny 17:00, odebrać za darmo w Epic Games Store.
DEAD SPACE
Dead Space było i jest wyjątkowe ponieważ doskonale łączy cechy gry wypełnionej akcją z taką o wysoce niepokojącym klimacie. Jest to jeden z najlepszych tytułów, które były dostępne na konsolach poprzedniej generacji – Xboxie 360 i PlayStation 3. W grze wcielamy się w postać Izaaka Clarke’a, inżyniera systemowego, który musiał udać się na statek górniczy w celu zbadania wysłanego przez tę jednostkę sygnału ratunkowego. Szybko okazuje się, że cała załoga pojazdu została zamordowana, a kontrolę nad ciałami zabitych przejęły pasożytnicze istoty należące do agresywnej rasy Necromorph. Naszym zadaniem jest wyjść cało z opresji i uciec ze statku. Satysfakcjonujące jest w Dead Space to, że wrogie stworzenia możemy dosłownie rozczłonkowywać z pomocą zaawansowanej broni i gadżetów. Niemniej, nigdy nie wiadomo, kiedy te ześlizgną się z sufitu czy wypełzną z innego korytarza.
LAYERS OF FEAR
Layers of Fear to ciepło przyjęty przez graczy horror stworzony przez Polaków z ekipy Bloober Team. Produkcję charakteryzuje dość nietypowy sposób prowadzenia rozgrywki – gracze wcielają się tu bowiem w postać malarza, który próbuje dokończyć swój najlepszy obraz. Na przestrzeni rozgrywki eksplorujemy posiadłość artysty, która zmienia się pod wpływem kolejnych wizji. Uwagę w Layers of Fear zwraca nieliniowość fabuły, wynikająca z możliwości wolnej eksploracji i odkrywania historii dzięki różnym, porozrzucanym na terenie posiadłości wskazówkom i wydarzeniom. Tak jak kilka innych gier na tej liście, tak i ten tytuł możecie wypróbować w VR, dzięki czemu z pewnością będzie on Was straszył jeszcze mocniej.
Test gry FIFA 21 to niezwykle duże wyzwanie. Po premierze każdej nowej odsłony gry z tego cyklu błyskawicznie powstają obozy fanów i zagorzałych krytyków efektów prac EA Sports. Powiedzmy sobie otwarcie: FIFA 21 w pełni zasługuje na krytykę, ale przejawem ignorancji byłoby nie kierowanie pod jej adresem wielu ciepłych słów.
Seria FIFA od wielu lat uznawana jest przez graczy za najlepszy symulator piłki nożnej tak na konsole, jak i komputery osobiste. Złośliwi mówią, że to głównie dlatego, że konkurencji… po prostu nie ma. Czy w kategorii oponenta można bowiem rozpatrywać serię Pro Evolution Soccer? Proszę Was. Problem związany z taką sytuacją polega na tym, że Electronic Arts nie musi robić wiele, aby dobrze sprzedać swój produkt. I trudno oprzeć się wrażeniu, że FIFA 21 będzie sprzedawała się doskonale wyłącznie dlatego, że to FIFA – nie zaś dlatego, że to produkcja wybitna.
FIFA 21 to różne drobne zmiany. Czy na lepsze? Z jednej strony, bramkarzy nie da się już łatwo pokonywać strzałami w okolice słupka. Z drugiej, w wyniku dziwnego buga piłkarze o wysokiej umiejętności podkręcania piłki mogą strzelać im bramki z rzutów różnych. Ze 100-procentową skutecznością! Ba, bramkarze w tej edycji wydają się wyjątkowo niechętnie bronić strzały, a z lobami radzą sobie bardzo rzadko.
Mam wrażenie, że EA udało się lepiej niż w FIFA 20 odwzorować statystyki piłkarzy na boisku. Piłkarze dobrze wyszkoleni technicznie czarują na murawie w zdumiewający sposób, ci z wysokim współczynnikiem podań dokonują koncertowych zagrań w uliczkę, a zawodnicy specjalizujący się w strzałach głową nie raz dokonują cudów. Ogólnie trudno oprzeć się wrażeniu, że EA poprawiło grę w ataku, a całkowicie odpuściło… defensywę. Zachowanie obrońców i bramkarzy w trybie rozgrywki wieloosobowej potrafi doprowadzić do szału. Hokejowe wyniki w FUT są na porządku dziennym. Czy to tylko moje wrażenie?
W grze ofensywnej wprowadzono nowość w postaci wykorzystania SI do konstruowania akcji dwójkowych. Odpowiednia kombinacja klawiszy lub przycisków LS i RS na padzie (tak, grałam na padzie z Xboxa One na Windowsie 10 – nie wyobrażam sobie inaczej) zaprzęga do pracy piłkarza kontrolowanego przez sztuczna inteligencję, który po uprzednim podaniu mu piłki odegra ją w taki sposób, by skutecznie minąć piłkarzy przeciwnika. To gracz za pomocą klawisza decyduje kiedy piłkarz sterowany przez komputer odegra mu piłkę. Wymaga to trochę wprawy, ale… działa!
Jak zawsze do tej pory, granie na padzie jest jedyną sensowną formą zabawy w FIFĘ. Kontrolowanie ruchów piłkarzy za pomocą myszki i klawiatury? Nie, lepiej nie. Nie ma za grosz właściwego „feelingu”. Spróbowałam raz (zrzut ekranu poniżej) i po kilku chwilach miałam dość.
Innowacje nie ominęły najważniejszego z trybów gry. Tak, mam tu na myśli FUT, w którym dodano grę w trybie kooperacji, w której obu graczy dostaje nagrody. Matchmaking z jakiegoś powodu nie istnieje (dlaczego?), więc jesteście zdani w całości na swoich znajomych. Z FIFA 21 zniknęły karty fitness i treningu. Dla mnie to zmiana na lepsze. Inną korektą poprawiającą jakość zabawy jest możliwość personalizacji stadionu, czy nawet przydomku wymawianego przez komentujących spotkania panów Szpakowskiego i Laskowskiego. Polski komentarz jest na tym samym poziomie, co zawsze. Jaki to poziom? Odpowiedzcie sobie sami, okej? 🙂 Zrobi wrażenie na casualowym graczu, ale „hardkorowcom” szybko się znudzi.
Na osobny akapit zasługuje zmiana na gorsze w postaci triku związanego z dwukrotnym wciśnięciem klawisza RB. Bazujące na współczynniku „pace” podania na dobieg niejednokrotnie pozwolą Wam zdobyć bramkę, ale także doprowadzą do szału, gdy to przeciwnik będzie z nich korzystał. Wydaje mi się, że któraś z nadchodzących aktualizacji powinna zmienić coś w tej kwestii.
Po raz n-ty w serii FIFA doskonale prezentują się wszelkiego rodzaju animacje. Balans ciała, dryblingi, sposób dogrywania i oddawania piłki, strzały… Świetnie to wygląda, zwłaszcza na powtórkach! Aż żal ściska cztery litery na myśl o tym, że oprawa graficzna FIFA 21 na PC nie wygląda tak dobrze, jak wyglądała będzie ta w wersji przeznaczonej na konsole nowej generacji. Niestety, FIFA 21 wygląda jak FIFA 20, która już w momencie swojej premiery mówiąc delikatnie nie szokowała oprawą wizualną. Kaman, EA, stać Was na więcej!
FIFA 21 nie jest grą stworzoną z myślą o zabawie ze sztuczną inteligencją. Na niskich poziomach trudności z łatwością rozpykacie komputerowego przeciwnika, nawet jeśli Wasze umiejętności nie są wysokie. Satysfakcja? Zerowa. Na najwyższym poziomie z kolei SI gra tak dobrze, że poczujecie się jakbyście próbowali kiwać się z Cristiano Ronaldo lub Robertem Lewandowskim. Niby moglibyście to zrobić, gdybyście dostali taką szansę, ale po co psuć sobie humor? FIFA 21 to doskonała gra kanapowa i wyzwanie w trybie FUT. To nie jest produkcja do zabawy w trybie jednoosobowym… chyba, że wciągnie Was kampania.
Podsumowanie
Jeśli posiadacie grę FIFA 20, nie widzę absolutnie żadnego powodu, dla którego miałabym Wam polecać nabycie nowszej wersji gry. FIFA 21 w wersji na komputery osobiste jest niczym więcej, niż odgrzanym (smacznym) kotletem z zeszłego roku, którego to dla odświeżenia doprawiono pieprzem i solą, a później posypano koperkiem. EA wprowadziła jedynie kosmetyczne usprawnienia w FUT i trybie menadżerskim, odświeżyła składy i… to by było na tyle. FIFA 21 to ciekawa i dostarczająca mnóstwa frajdy w trybie multi propozycja. Kupcie ją, o ile po gry z tej serii sięgaliście ostatnio kilka lat temu.
Posiadacze konsol PS 4 i Xbox One mogą liczyć na darmowe ulepszenie nabytej gry do wersji „next-genowej”, tworzonej odrębnie z myślą o konsolach nowej generacji. Co z użytkownikami komputerów osobistych? Przykro mi to mówić, ale potraktowano nas po macoszemu. Dlaczego #pcmasterrace nie zostali uraczeni tą właśnie ulepszoną wersją? Przecież nie chodzi tutaj o wydajność komputerów. O co więc? Może Wy macie jakiś pomysł, bo mi nie wypada wysuwać zbyt daleko idących wniosków.
Na pocieszenie powiem tylko tyle, że dobrze, że FIFA 21 na PC nie jest tym samym co FIFA 21 w wersji na konsole Switch. Wyobraźcie sobie, że FIFA 21 na tę platformę to wersja Legacy, czyli FIFA 20 z odświeżonymi składami, która… rok temu była wersją Legacy i była odświeżoną wersją gry FIFA 19! Tak, FIFA 21 na konsolki Nintendo Switch to tak naprawdę przypudrowana FIFA 19. Wstyd EA, wstyd.
Mocne strony:
Słabe strony:
najlepszy symulator piłki nożnejjedna z najlepszych gier kanapowychwciągający tryb multiplayerumiejętności piłkarzy mają odzwierciedlenie na boiskumnóstwo efektownych trikówsatysfakcjonujący dryblinginteresujący tryb kariery……z wieloma ważnymi zmianami…… i trybem symulacji rodem z Football Managera
mizerne zmiany w stosunku do FIFA 20oprawa graficzna jest już nieco przestarzałabrak licencji niektórych klubównudne mecze z komputerembłędy w polskim komentarzu, strojach i inne drobne bugi