Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 15) – mamy powody do dumy!

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 15) – mamy powody do dumy!

Recenzje sprzętu Lenovo Legion regularnie pojawiają się w różnych miejscach sieci oraz w prasie drukowanej. Zastanawiacie się czy warto kupić laptopy i komputery Lenovo Legion? Być może poniższe testy pomogą Wam dokonać właściwego wyboru. Tym razem sięgnęliśmy także po testy z czołowych serwisów anglojęzycznych!

Urządzenia Lenovo Legion tworzymy z myślą o Was, graczach. Jesteśmy otwarci na Wasze sugestie i wsłuchujemy się w potrzeby zarówno e-sportowców, jak i początkujących graczy. W naszej ofercie znajdziecie nie tylko komputery i laptopy dla graczy, ale także akcesoria – myszki, zestawy słuchawkowe, mechaniczne klawiatury, a nawet podkładki.

1. Benchmark.pl – Lenovo Legion Y530 – recenzja. Popularna piętnastka w akcji

„Lenovo Y530 to prawdopodobnie najlepszy laptop spośród tańszych rozwiązań dla graczy. W testowanej konfiguracji z mocnym procesorem wyśmienicie sprawdza się w grach sieciowych, a nawet strumieniowanie rozgrywki nie będzie tutaj problemem. Wydajność w grach dla pojedynczego gracza jest zadowalająca i obecnie nie ma gry, w którą byśmy nie zagrali chociaż w średnich detalach. Dostajemy także bardzo szybki dysk i porządną matrycę, ale przede wszystkim świetnie zaprojektowaną obudowę i zaryzykujemy stwierdzeniem, że najcichszy system chłodzenia w tej klasie sprzętu.”

Lenovo Legion Y530 – zalety według testującego:

  • wysoka jakość wykonania
  • bardzo szybki procesor
  • dobra (w tej cenie) wydajność w grach
  • szybki dysk SSD
  • wysoka kultura pracy

2. PurePC – Test Lenovo Legion Y740 – atrakcyjny notebook z GeForce RTX 2060

„Legion Y740-17 jako najnowszy przedstawiciel serii radzi sobie całkiem nieźle. Dużo elementów jest tutaj spójnych i tworzących atrakcyjną całość. Świetny design (moim skromnym zdaniem), który nie krzyczy nachalnie, że laptop jest dla graczy. Producent dość mocno stonował stronę wizualną, a jedynym w zasadzie aspektem świadczącym o charakterze urządzenia jest logo marki na zewnętrznej pokrywie. Oprócz tego mamy dobrej jakości klawiaturę, ekran IPS 144 Hz z aktywnym modułem NVIDIA G-Sync oraz bardzo dobre głośniki ze wsparciem dla Dolby Atmos. W tym budżecie nadal rzadko stosuje się osobny subwoofer i tym bardziej mnie cieszy, że Lenovo nic w tym względzie nie zmieniło. Wydajność również stoi na przyzwoitym poziomie. NVIDIA GeForce RTX 2060 umożliwia bez większych problemów na komfortową rozgrywkę w wysokich ustawieniach oraz przy rozdzielczości 1920×1080 pikseli.(…)”

Lenovo Legion Y740 – zalety według testującego:

  • wysoka jakość wykonania, aluminiowa obudowa
  • bardzo wygodna klawiatura oraz touchpad
  • solidny zestaw złączy I/O
  • mocne głośniki ze wsparciem dla Atmosa
  • ekran IPS 144 Hz z NVIDIA G-Sync
  • satysfakcjonująca wydajność karty RTX 2060
  • niskie temperatury obudowy

3. Kacperciak – *RECENZJA SUPER LAPKA* (LENOVO LEGION-Y530) GAMINGOWY

4. Konsolowe.info – Test: Lenovo Legion Y25F – monitor dla graczy i nie tylko

„(…) Obcowanie z Lenovo Legion to prawdziwa przyjemność i aż żałowałem, kiedy musiałem go odesłać. Jeśli szukacie uniwersalnego monitora, na którym możecie z przyjemnością oglądać filmy i grać, Lenovo Legion Y25F jest pozycją, którą warto rozważyć. Plusem jest też cena monitora – wynosi ona niecałe 1000 zł, co jak na sprzęt gamingowy jest całkiem przyzwoitym poziomem.”

Lenovo Legion Y25F – zalety według testującego:

  • matryca 144 Hz
  • AMD FreeSync
  • doskonałe kąty widzenia
  • wsparcie dla HDR
  • uniwersalność zastosowań
Wolfenstein: Youngblood – recenzja. Satysfakcjonujący shooter dla dwojga

Wolfenstein: Youngblood – recenzja. Satysfakcjonujący shooter dla dwojga

Od premiery Wolfenstein: Youngblood minęły niecałe dwa tygodnie. Środowisko dziennikarskie mocno podzieliło się w kwestii oceny najnowszej produkcji id Software. Postanowiliśmy podejść do całego tego zamieszania na chłodno i spędzić nieco więcej czasu z grą. Wiecie, „to trzeba na spokojnie”. Co myślimy na temat najnowszego Wolfensteina

Poprzednie odsłony gry Wolfenstein zgarniały świetne oceny zarówno w prasie komputerowej, jak i wśród graczy. Od początku było wiadomo, że Wolfenstein: Youngblood będzie spin-offem i mocno odejdzie od tego, do czego id Software przyzwyczaiło graczy. Wszyscy wiedzieli, że Wolfenstein: Youngblood będzie „czymś innym”, a mimo to w jego stronę posypały się gromy. Naszym zdaniem zupełnie niesłusznie.

Akcję osadzono w latach 80′ ubiegłego wieku w Paryżu. Pomimo uśmiercenia Hitlera przez Blazkowicza władzę nad Europą wciąż sprawują Naziści. Zamiast W.J. Blazkowicza pierwsze skrzypce grają tym razem jego córki – Sophie i Jess, które muszą odnaleźć zaginionego ojca i rozprawić się po drodze z całą armią wrogów. Bohaterki przez cały czas trwania gry podążają ze sobą w ogień walki ramię w ramię. Gracze jeszcze przed rozpoczęciem zabawy mogą wybrać jedną z postaci, a druga… no właśnie.

Największą z nowości jest tryb kooperacji. Świat gry przemierzać można ze znajomymi lub nieznajomymi w ramach naprawdę świetnie działającego matchmakingu. Do dowolnej sesji można dołączyć „w locie”. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by hordy wrogów eliminować wraz z postacią kierowaną przez sztuczną inteligencję. Ta jednak nigdy nie okazuje się być tak skuteczna, jak średnio „ogarnięty” żywy graczy. W opcjach gry można dopuścić, aby dołączali do Was nieznajomi lub znajomi. Możecie też „użyczyć” swoją grę znajomemu (jeśli zdecydowaliście się na zakup droższej wersji), dzięki czemu ten będzie mógł zasmakować zabawy w Wolfenstein: Youngblood bez konieczności kupowania gry.

Wszystkie dostępne lokacje Paryża podzielono na kilka dzielnic, pomiędzy którymi gracz przemieszcza się za pomocą systemu szybkiej podróży. Oprócz wykonywania w nich głównych misji linii fabularnej na graczy czeka cała masa misji dodatkowych. Twórcy gry chcą stworzyć wrażenie półotwartego świata na miarę tego z The Division lub którejś z nowszych gier z serii Deus Ex. Rzadko jest on oczywiście tak rozbudowany, ale miasto zachęca do eksplorowania jego zakamarków kusząc olbrzymią liczbą znajdziek. Wśród tych znajdziecie zarówno przedmioty kolekcjonerskie, jak i takie, które lepiej pomogą zrozumieć fabułę gry. Na mapach rozsiano także monety pozwalające ulepszać broń poprzez ciekawy system personalizacji. Niestety, aby je podnieść, należy na nie kliknąć, co po jakimś czasie staje się nużące.

Półotwarty świat gry i mnogość zadań sprawia, że teoretycznie w dowolnym momencie zabawy można udać się w dowolne miejsce. Jest to założenie teoretyczne, bowiem przeciwnicy (podobnie jak postacie graczy) cechują się poziomami doświadczenia. Walka z wrogami o nieco tylko wyższym poziomie jest trudna, ale oponenci o znacząco większym doświadczeniu są w zasadzie nie do zabicia. Po raz kolejny warto odwołać się do The Division, bowiem oponenci są swoistymi workami na naboje i mało którego da się zabić jednym strzałem – ich poziom życia determinują wyświetlające się paski zdrowia.

Wrogowie są wymagający, a walka – satysfakcjonująca. Oprócz możliwości korzystania z broni maszynowej, w ekwipunku znajdziecie także granaty i przedmioty do rzucania pozwalające po cichu zabijać wrogów. Na ulicach miasta da się znaleźć także wyjątkowo potężną broń stacjonarną, która nierzadko uratuje Wam skórę w walce z bossami lub ciężkimi oddziałami nazistów. W ferworze walki warto korzystać także z umiejętności specjalnych – te odblokowywane są i rozwijane są wraz ze wzrostem doświadczenia sióstr. Zarówno ulepszenia broni, jak i umiejętności rozwijać można w dowolnym momencie zabawy.

W dowolnej chwili można przycisnąć klawisz E i przenieść się do kryjówki ruchu oporu, która jest jedynym miejscem pozwalającym znaleźć wytchnienie. To właśnie tam otrzymacie kolejne zadania. Te są zróżnicowane, jednakże backtracing jest tu na porządku dziennym. Podczas odwiedzania wcześniejszych lokacji odblokujecie z czasem nowe skrytki i otworzycie niedostępne wcześniej drzwi, ale zazwyczaj mierzyli się będziecie z tymi samymi przeciwnikami – ot na wyższym poziomie doświadczenia.

Wbrew wszystkiemu, granie w Wolfenstein: Youngblood nie jest nużące – zwłaszcza, jeśli nie bawicie się w pojedynkę z AI u boku. Każda wymiana ognia daje sporo satysfakcji, gdyż mechanika strzelania stoi na wysokim poziomie. Zróżnicowanie krajobrazu w lokalizacjach pozwala korzystać z przestrzeni nie tylko wertykalnie, ale także horyzontalnie. Niektóre potyczki da się rozwiązać po cichu i bez wywoływania zbędnego alarmu. Gra pozwala zaplanować każdą potyczkę, by zajść wroga od słabo pilnowanej flanki.

Fabuła? Spuśćmy na ten temat kurtynę milczenia. Fabuła jest, ale sposób jej prowadzenia jest raczej nieciekawy. Z czasem anulowałem scenki przerywnikowe, by jeszcze szybciej wskoczyć do akcji, która jest esencją nowego Wolfensteina.

Zabawy starcza na kilkanaście godzin, jeśli wliczymy w to misje poboczne. Po ukończeniu głównej linii fabularnej i misji dodatkowych na graczy czekają codzienne i cotygodniowe wyzwania. Niestety, nagrody w postaci przedmiotów kosmetycznych i możliwości odblokowania dodatkowych ulepszeń to zbyt mało, by zatrzymać nas przy tej grze na dłużej – przypuszczamy, że większość graczy wyjdzie z podobnego założenia.

Wolfenstein: Youngblood to także gra, gdzie zagościła ciekawa technologia NVIDIA Adaptive Shading. NAS odczuwalnie zwiększa wydajność gry poprzez ograniczenie jakości cieniowanych elementów na wygenerowanym obrazie, które znajdują się w najciemniejszych punktach danej klatki. Skoro coś znajduje się w zupełnych ciemnościach, to po co gra miałaby wyświetlać ten element w najwyższych detalach? Podobnie sprawa wygląda przy włączonym rozmyciu obrazu w trakcie ruchu – gracz i tak nie widzi szczegółów w wysokiej jakości, więc NAS automatycznie je obniża. Dzięki temu spada obciążenie GPU, a gracz może liczyć nawet na 20% większą liczbę klatek przy zabawie w wyższych rozdzielczościach. Technologia ta działa znakomicie i zgodnie z zapewnieniami NVIDIA – odczuwalnie poprawia komfort zabawy przy absolutnie niezauważalnym spadku jakości oprawy graficznej.

Podsumowanie

Wolfenstein: Youngblood to gra do której najlepiej podejść bez żadnych oczekiwań. To spin-off, który dla fana serii może okazać się niestrawny, ale dla casualowego gracza będzie naszym zdaniem przyjemną, relaksującą rozgrywką, w której ciągle jest coś do zrobienia. Mechanika strzelania jest satysfakcjonująca – a to w FPSach jest w końcu najważniejsze. Przeciwników jest multum (są też bossowie), a do ich eksterminacji można używać zestawu pukawek, które dodatkowo poddawać można modyfikacjom. Koncepcja częściowo otwartego świata gry przypadła nam do gustu, podobnie jak zróżnicowane zadania. No i ta frajda z zabawy ze znajomym! Oprawa graficzna również prezentuje się fenomenalnie.

Nie obyło się bez paru wpadek, ale mimo wszystko nikną one gdzieś w trakcie akcji. Jasne – występuje tu backtracking. Tak – system skalowania się poziomów oponentów bywa irytujący i nie daje pełni dowolności w wykonywaniu misji. Fabuła? A kto by się przejmował fabułą w tak dynamicznej strzelance.

Wolfenstein: Youngblood to kilkanaście godzin dobrej zabawy. To produkcja, która nie przynosi może w swoim gatunku żadnej rewolucji, ale jest przy tym godna polecenia jako dobrze zrealizowany, relaksujący shooter dla dwojga. Ot, trzeba się pogodzić z kilkoma niedociągnięciami.

Mocne strony:Słabe strony:
dobra zabawa w kooperacjiniezła zabawa solomnóstwo misji do zaliczeniainteresujące projekty poziomówzróżnicowany, modyfikowalny arsenałsatysfakcjonująca mechanika strzelaniacała masa znajdziekmiałka fabułabacktrackingczasem irytujące odradzanie się wrogówkiepski system zapisu stanu grydziwny system skalowania poziomów oponentównużący system podnoszenia monet

Ocena ogólna: 7,5/10

World of Warcraft – testujemy nowości z patcha 8.2

World of Warcraft – testujemy nowości z patcha 8.2

Niestety, z przykrością musimy stwerdzić, tak jak wielu innych graczy, że dotychczasowy przebieg najnowszego dodatku do World of Warcraft, czyli Battle for Azeroth, pozostawiał wiele do życzenia. Przede wszystkim na krytykę zasługiwały system rozwoju opancerzenia, niezbyt wymagające i zachęcające do interakcji z innymi graczami „world questy”, a nawet fabuła rozszerzenia, i nie tylko. Na szczęście, na horyzoncie pojawiła się nadzieja na lepsze czasy w postaci aktualizacji o numerze 8.2. Postanowiliśmy sprawdzić, czy warto wrócić dla niej do World of Warcraft.

Co wprowadza patch 8.2?

Zanim na dobre przejdziemy do oceny zmian wprowadzonych w aktualizacji 8.2, sprawdźmy najpierw, z jakimi zmianami mamy do czynienia. Rise of Azshara, bo tak brzmi nazwa patcha, zabiera nas między innymi do dwóch nowych lokacji – Nazjataru oraz na wyspę Mechagon. Tam rzecz jasna otrzymujemy do wykonania zupełnie nowe zadania oraz poznajemy dalszą część fabuły Battle for Azeroth.

Nazjatar daje nam okazję do zdobywania oraz kupowania nowego rodzaju uzbrojenia – Benthic Gear, które możemy ulepszać. Kupowanie i ulepszanie tego opancerzenia wymaga wydawania nowej waluty – Prismatic Manapearls – którą możemy pozyskiwać, pokonując potężnych przeciwników, wykonując zadania, i nie tylko. W Mechagonie otrzymujemy natomiast dostęp do gigantycznego żelaznego robota, który ma pomagać nam w tworzeniu wyposażenia, mountów, zabawek, i nie tylko – w zamian na części i baterie znajdowane na terenie wyspy.

Rzecz jasna, w nowym patchu pojawił się również nowy dungeon – Operation: Mechagon, a także Raid – Azshara’s Eternal Palace. Tam na graczy czekają zupełnie nowi bossowie oraz nowe wyzwania.

Nie możemy zapominać również o tym, że w aktualizacji reworku doczekał się system Azerite obracający się wokół amuletu Heart of Azeroth. Pozwala on od teraz nie tylko na ulepszanie naszego amuletu, ale również odblokowywanie wielu ciekawych umiejętności poprzez kolekcjonowanie specjalnych „Esencji”.

Kolejną nowością w Rise of Azshara jest wyposażenie dla mountów. Tak, od teraz gracze mogą zakładać na wierzchowce przedmioty, które zwiększają ich prędkość, dają możliwość chodzenia powodzie i zapewniają wiele innych ciekawych „perków”.

W patchu 8.2 doczekaliśmy się również nowego epickiego battlegrounda – Ashran, nowej areny PvP – The Robodrome, kolejnej bitwy – The Battle for Nazjatar, nowych ekspedycji (Island Expeditions), a także nowych wierzchowców oraz możliwości latania w Kul Tiras i Zandalarze. Poza tym, nie zabrakło zmian w balansie i profesjach oraz poprawek błędów

POCZĄTKI Z PATCHEM 8.2

Zaraz po uruchomieniu World of Warcraft z aktualizacją 8.2 i przejściu do swojej postaci, moim oczom ukazało się spore okienko informujące o tym, że mogę rozpocząć quest, który zabierze mnie do Nazjataru – jednej z nowych lokacji w grze. Quest ten zaakceptowałam, po czym otrzymałam rozkaz spotkania się z Królem Gennem Greymane na statku Przymierza zacumowanym w Boralus. Na statku Greymane poinformował mnie, iż Spymaster Mathias Shaw dowiedział się o tym, że ostatnie statki Hordy wkrótce odpłyną z Zuldazaru, a Przymierze ma zamiar je dogonić i zniszczyć. Następnie otrzymałam propozycję udziału w tej misji, co też zrobiłam. Niestety, misja nie przebiegła po misji Przymierza, a to za sprawą bohaterki patcha – Królowej Azshary, która postanowiła sprowadzić floty obydwu frakcji na dno oceanu. W taki oto sposób trafiłam do Nazjataru, a co mnie tam spotkało?

Rzecz jasna nie będę dzielić się spojlerami. Powiem zatem ogólnikowo, że wiele interesujących zadań, choć było i co nieco takich, które zostały napisane leniwie. Podczas ich realizacji udało mi się poznać nowych sprzymierzeńców, a także zmierzyć się z ciekawymi wrogami. W Nazjatarze nie zabrakło również poukrywanych skarbów, których poszukiwanie jak zawsze dawało frajdę. Największe wrażenie wywarło na mnie to, że przedstawicieli wspomnianych nowych sprzymierzeńców można rekrutować. Podczas wykonywania wraz z nimi specjalnych zadań zwiększamy ich poziom doświadczenia, odblokowując ich kolejne umiejętności. Dzięki czemu ci stają się jeszcze bardziej pomocni podczas przemierzania dna oceanu.

W Nazjatarze poznałam również nowy system ulepszania uzbrojenia, które możemy otrzymać jako nagrodę za niektóre questy, bądź kupić za nową walutę. Mowa o Benthic Gear, który początkowo otrzymujemy na poziomie 385 i możemy ulepszyć nawet do poziomu 425. Ulepszanie jednak również wymaga wydawania waluty (im wyższy poziom, tym w większej ilości). System ten jest ciekawy, ale obawiam się, że dążenie do maksymalnego poziomu Benthic Gear może wymagać sporo grindu, a ten nie zawsze jest mile widziany.

Zaskoczył mnie fakt, że raz na jakiś czas w Nazjatarze odbywa się bitwa, w której każdy w dowolnym momencie może wziąć udział. Mowa o Batte of Nazjatar, która w przeciwieństwie do innych bitew – o Stormgrade czy o Darkshore – nie stanowiła eventu PvE, do udziału w których trzeba się zakolejkować, a event PvE raz na jakiś czas uruchamiany w otwartym świecie gry.

Niestety, w Nazjatarze zawiodły mnie World Questy, które bardzo szybko udało się odblokować. Te powtarzały bowiem dotychczasowe schematy i zwykle polegały na zabijaniu grupek potworków. Szkoda… Co więcej, do gry powróciły dzienne questy, które równie dobrze mogłyby być World Questami.

COŚ NA CO WSZYSCY CZEKALI

Dość szybko po udaniu się do Nazjataru otrzymałam wiadomość o Magniego Bronzebearda wzywającego mnie do Komnaty Serca w Silithus w celu przekazania mi ważnych wieści. Tutaj muszę stwierdzić, że moim zdaniem zostałam wyrwana stamtąd zbyt szybko. Na szczęście aby udać się do Magniego wystarczyło kliknąć w kilka portali. W Komnacie Serca dowiedziałam się, że on i MOTHER odkryli nowy sposób na uleczenie ran Azeroth. Sposób ten ma polegać na zasileniu naszego amuletu – Serca Azeroth – pewnymi esencjami, które wzmocnią i jego i naszą postać. Po wysłuchaniu ich wypowiedzi zostałam wysłana w celu odnalezienia pierwszej esencji. Gdy wyznaczone zadanie wykonałam, moim oczom ukazał się nowy system ulepszania amuletu, stworzony nieco na wzór broni artefaktowych z dodatku Legion, jednak bardziej skomplikowany.

Teraz, zamiast odblokowywać wyłącznie pasywne umiejętności umieszczone na okręgach, podnosząc poziom serca Azeroth odblokowujemy dodatkowe dwa pomniejsze sloty na umiejętności (jeszcze jeden, o większym znaczeniu, odblokowujemy po wykonaniu zadania wprowadzającego do systemu). Aby uzyskać dostęp do umiejętności, które będziemy mogli do tych slotów przenieść, musimy odnaleźć poszczególne esencje, porozrzucane po Azeroth. Umieszczenie umiejętności w slocie o większym znaczeniu powoduje odblokowanie jej aktywnej wersji, a w slocie pomniejszym wersji pasywnej. Co więcej esencje, a więc także umiejętności, można ulepszać. Jak widać, system ten oferuje bardzo duże pole do popisu i jest znacznie bardziej atrakcyjny niż jego poprzednia, biedna edycja.

WYPRAWA W NIEZNANE

Rise of Azshara to bardzo duży patch, który jak już wspomniałam zabiera nas nie do jednej, ale aż do dwóch nowych lokacji. Poza Nazjatarem podczas rozgrywki zwiedziłam zatem nie tylko Nazjatar, ale również Wyspę Mechagon, którą udało mi się odnaleźć po krótkich poszukiwaniach przeprowadzonych z ekspedycją gnomów. Oczywiście nie mogę powiedzieć, jak fabuła potoczyła się później, ale śmiało mogę stwierdzić, że cała wyspa jest niezwykle interesującym doświadczeniem. Nie brakuje na niej ciekawych zadań i przeciwników, ale chyba na największą pochwałę zasługuje jej projekt, oddający klimat królestwa zmechanizowanych gnomów.

Na Wyspię Mechagon miałam okazję wypróbować nowy system craftingu wprowadzony przez Blizzard – Junkyard Tinkering. Pozwala on między innymi na tworzenie mountów, petów, zabawek, pierścieni i trinketów, i nie tylko, jednak to jest możliwe dopiero po odnalezeniu poszczególnych projektów oraz składników. System ten jest ciekawym dodatkiem do patcha, który skutecznie urozmaica zabawę.

Warto wspomnieć, że na Wyspie Mechagon można znaleźć dodatkowo zepsute maszyny potrzebujące naprawy. Te możemy naprawiać sami bądź z innymi graczami. Warto sie w te naprawy angażować, ponieważ gwarantują dostęp do rzadkich mobów w innym przypadku niewidocznych. Każego dnia naprawy potrzebują inne maszyny, a więc treści dostępne na wyspie nieustannie się zmieniają.

Jak widać, Wyspa Mechagon to unikatowe miejsce, w którym Blizzard zrealizował wiele niecodziennych pomysłów. Oby tak dalej!

WRAŻENIA Z NOWYCH PODZIEMI I RAIDU

Dungeon, który został wprowadzony w aktualizacji 8.2 – Operation: Mechagon, jest dostępny tylko na poziomie mitycznym, a przynajmniej na razie. Oznacza to, że nie możemy udać się do niego za pośrednictwem Dungeon Findera. Niemniej, jest to przykład przyjemnych podziemi, w których można bardzo dobrze się bawić. Znajdziemy w nich aż 8 bossów (jest to megadungeon), którzy po pokonaniu zostawiają przydatne przedmioty.

Równie przyjemny jest najnowszy raid – Azshara’s Eternal Palace. Jeśli do tej pory nie mieliście okazji wypróbować żadnego raidu, teraz Was do tego gorąco zachęcam. Ten został w ciekawy sposób zaprojektowany i oferuje wartościowe nagrody, w tym mounta i battle pety.

Ostateczna ocena najnowszej aktualizacji

Póki co patch 8.2 wywiera na mnie bardzo dobre wrażenie i zachęca do dalszej rozgrywki. Mimo że ten posiada nieco wad, potrafię przymknąć na nie oko i skupić się na jego zaletach. Mam nadzieję, że ten nie zdąży mi się znudzić przed wprowadzeniem przez Blizzarda kolejnych nowości. Niemniej, istnieje ryzyko, że tak się stanie, gdyż historia dodatku Battle for Azeroth przemawia na niekorzyść „Zamieci”.

The Sinking City – recenzja przygodówki w klimacie Lovecrafta

The Sinking City – recenzja przygodówki w klimacie Lovecrafta

Klimat prozy Lovecrafta czuć na każdym kroku, ale nie liczcie tutaj na żadne odniesienia w postaci chociażby oficjalnego nazewnictwa z twórczości tego autora. Problemem jest licencja, a w zasadzie jej brak. O atmosferę dba tu jednak całkiem ciekawy projekt Tonącego Miasta, które jest światem otwartym i zachęcającym do eksploracji. Ulice przemierzają nie tylko ludzie, ale nawet stworzenia, które zagościły na nich w wyniku katastrofy. Na życie miasta wpływają nie tylko lokalne gangi – z czasem okazuje się, że robią to także siły nadprzyrodzone.

Podążając za historią głównego wątku fabularnego nie czujemy się tak, jakbyśmy zmierzali po nitce do kłębka – wręcz przeciwnie. Gra daje graczom sporą dowolność w zakresie rozwiązywania wszelakich sekretów. Ba, dostępne są tu nawet liczne zadania dodatkowe (z czasem nużące), a rozgrywkę urozmaica system craftingu. Miasto jest na tyle rozległe (składa się z siedmiu dzielnic), że nie jeden raz wykorzystać należy z systemu szybkiej podróży.

Na przestrzeni zabawy rozwiązujemy liczne zagadki, zbieramy przedmioty pozwalające posunąć śledztwo do przodu, a także staramy się łączyć pewne fakty, które pomagają wydedukować kolejne kroki. Z czasem niektóre czynności stają się powtarzalne – ot choćby przeglądanie miejskiego archiwum. Poszczególne decyzje moralne mają wpływ na zakończenie głównej linii fabularnej oraz wpływają na otaczający gracza świat. W pamięć zapada oprawa dźwiękowa, która jest jedną z większych zalet The Sinking City.

Trudno oprzeć się często wrażeniu, że na produkcję nie poczyniono zbyt dużo nakładów finansowych – niedociągnięcia napotykamy niemal na każdym kroku. Postaci bardzo często przez siebie przenikają, mechanika walki jest straszliwie „drewniana”, a oprawa graficzna nie sugeruje wcale, że gra powstała w 2019 roku. Tekstury kuleją, postacie niezależne są do siebie podobne, screen tearing – wszechobecny, a optymalizacja – żenująca. Dobrą zabawę i immersję ratuje ciekawa architektura, intrygujące wydarzenia na ulicach miasta, a także wylewające się wręcz z ekranów monitorów posępność, wilgoć, smród i brud zapuszczonej mieściny znajdującej się gdzieś w stanie Massachusetts.

Na ukończenie wątku głównego produkcji Frogwares potrzeba ok. 13-14 godzin. O ile na początku zabawa nawet pomimo technicznych wpadek jest emocjonująca, to z czasem wkrada się w nią znużenie. Wynika ono nie z rozwoju samej fabuły, a raczej szerokopojętej toporności produkcji. Filmy przerywnikowe, które w grach przygodowych powinny stać na wysokim poziomie, tutaj przeważnie mordują budowany wcześniej klimat rozgrywki.

The Sinking City to propozycja przede wszystkim dla osób spragnionych doznań płynących z ogrywania przygodówek i miłośników twórczości Lovecrafta. Wszystko to oczywiście przy założeniu, że… gra stanieje. Trudno jest usprawiedliwić obecną cenę na poziomie aż 199 złotych, gdyż na platformie Steam bez trudu znaleźć można dużo lepszych propozycji za dużo mniejsze pieniądze.

Mocne strony:Słabe strony:
klimat twórczości Lovecrafta
sporo główkowania
przyjemne udźwiękowienie
ok. 14 godzin wątku głównego
zadania poboczne na kolejne kilka godzin
powtarzalna rozgrywka
przeciętna oprawa graficzna
toporna mechanika walki
byle jakie custscenki
kiepskie animacje
liczne glitche
nudne zadania poboczne

Ocena ogólna: 5/10

Warhammer: Chaosbane – recenzja

Warhammer: Chaosbane – recenzja

Hack’n’slash w uniwersum Warhammera – to brzmi zachęcająco, prawda? Postanowiliśmy sprawdzić, co do zaoferowania ma Warhammer: Chaosbane. Czy kupno produkcji EKO Software uprzyjemni odliczanie miesięcy do premiery Diablo 4, która zapewne nastąpi w bliżej nieokreślonej przyszłości?

Co tu dużo mówić, rynek gier typu hack’n’slash nie rozpieszcza graczy. Oczywiście ci mają do dyspozycji niezłe Diablo 3 oraz rewelacyjne, darmowe Path of Exile – poza tymi dwoma tytułami trudno jednak doszukiwać się jakichś perełek. Warhammer: Chaosbane wydaje się produkcją, której warto dać szansę – tym bardziej, że osadzono ją w Starym Świecie, czyli uniwersum popularnym wśród milionów miłośników fantasy z całego świata.

Krótko po uruchomieniu gry okazuje się jednak, że Warhammer: Chaosbane jest grą co najwyżej przeciętną, a wrażenie to nie mija wcale z kolejnymi godzinami spędzonymi przed monitorem. Ma to dość duże znaczenie, bowiem produkcję wyceniono na platformie Steam na 179,99 złotych.

Na początku przygody gracze stoją przed wyborem jednej z czterech postaci – zaczyna się pomyślnie. Bohaterowie są zróżnicowani i wybór w istotny sposób determinuje charakter dalszej rozgrywki. Imperialny żołnierz i krasnolud walczą w zwarciu, a elfi mag i leśny łowca starają się trzymać wrogów na dystans. Nie ukrywam, że najlepiej bawiliśmy się grając postaciami z drugiej z wyżej wymienionych grup. Rozgrywka jest nieco ciekawsza, głównie za sprawą efektów specjalnych obrazowanych w efektowny sposób przez silnik graficzny gry.

Licencja Warhammera pozwoliła twórcom Chaosbane wykorzystać całą pulę wrogów charakterystycznych dla serii. Każdy z czterech aktów gry to zupełnie inna opowieść, inni oponenci i inni bossowie na koniec najważniejszych questów. Jak przystało na hack’n’slasha, zadania są nudne i powtarzalne. Fabuła… cóż, jest dużo gorsza nawet niż w Diablo – to chyba mówi sami za siebie.

Na przestrzeni zabawy szybko dostrzegamy, że rozgrywka jest powtarzalna. Proceduralnie generowane poziomy są bardzo ciasne i mało zróżnicowane. Przeciwnicy w obrębie danego aktu również nie zachwycają różnorodnością. Co gorsza, nawet przedmioty wypadające z wrogów są nijakie i marnie zaprojektowane. Sytuacji nie ratuje niezbyt wygodny system ekwipunku i nieczytelne porównanie statystyk. Wszystko jest takie… przeciętne.

Handel w grze nie istnieje – monety zbieracie wyłącznie po to, aby wskrzesić swojego bohatera w razie śmierci, która następuje niezmiernie rzadko.

Każdą postać cechuje inny wachlarz umiejętności. W praktyce korzystać będziecie z dwóch, może trzech – w kółko, choć wyekwipować możecie maksymalnie sześć umiejętności aktywnych. Dodatkowo, rozwijać można talenty, których drzewo przypomina odrobinę drzewo z Path of Exile, ale jest mniejsze i uproszczone do granic możliwości. Z jego poziomu wyposażycie postać w kolejną garść skilli aktywnych oraz bonusy pasywne.

Walce brakuje różnorodności – zwłaszcza, jeśli postawicie na którąś z klas walczących w zwarciu. Warhammer: Chaosbane nawet jak na hack’n’slasha jest monotonny, bowiem poziom trudności jest bardzo niski. Oczywiście docenią to casualowi gracze, ale miłośnicy PoE, czy nawet Diablo określą z pewnością produkcję mianem zbyt łatwiej. Bawić się można w trybie kooperacji (także lokalnej) w maksymalnie 4-osobowej drużynie, kiedy to poziom trudności odpowiednio skaluje się. Czy gra na tym zyskuje? Niekoniecznie.

Kampania mija dość szybko, a więc niezmiernie istotne jest to, co twórcy Warhammer: Chaosbane oferują po jej zakończeniu. Otóż w skrócie: oferują jeszcze więcej tego samego. Nuda. Jest coś na wzór riftów z Diablo, ale zdobywanie nieco lepszych, niezbyt ciekawych przedmiotów nie jest żadnym wabikiem do tego, aby kontynuować zabawę po zakończeniu kampanii.

Podsumowanie

Chciałoby się powiedzieć: na bezrybiu i rak ryba. W oczekiwaniu na Diablo 4 może być? Cóż, niekoniecznie. Warhammer: Chaosbane kosztuje na platformie Steam aż 179 złotych i trudno jest mi znaleźć usprawiedliwienie dla tak wysokiej ceny. Jeśli musicie kupić jakiegoś hack’n’slasha, a ograliście już Diablo 3, spróbujcie dużo tańszego Torchlighta. Jeśli nie chcecie wydawać ani grosza – przekonajcie się do Path of Exile. Niestety, Warhammer: Chaosbane jest co najwyżej niezłym odmóżdżaczem. To zdecydowanie za mało za te pieniądze. Gdyby gra kosztowała 60-70 złotych, można by ją było polecić. A tak…

Mocne strony:Słabe strony:
czterej zróżnicowani bohaterowie
prostota rozrywki (dla casualowych graczy)
odprężający, odmóżdżający gameplay
starcia z bossami czasami sprawiają wyzwanie
poprawna oprawa graficzna
bardzo niski stopień trudności
małe zróżnicowanie przedmiotów
kiepski system ekwipunku
płytkość rozgrywki
znikome zróżnicowanie lokacji
nudne poziomy
powtarzalna, nawet jak na hack’n’slasha
zbyt wysoka cena
nie dorasta do pięt darmowemu Path of Exile

Ocena ogólna: 5,5/10

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 14) – mamy powody do dumy!

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 14) – mamy powody do dumy!

Recenzje sprzętu Lenovo Legion regularnie pojawiają się w różnych miejscach sieci oraz w prasie drukowanej. Zastanawiacie się czy warto kupić laptopy i komputery Lenovo Legion? Być może poniższe testy pomogą Wam dokonać właściwego wyboru. Tym razem sięgnęliśmy także po testy z czołowych serwisów anglojęzycznych!

Urządzenia Lenovo Legion tworzymy z myślą o Was, graczach. Jesteśmy otwarci na Wasze sugestie i wsłuchujemy się w potrzeby zarówno e-sportowców, jak i początkujących graczy. W naszej ofercie znajdziecie nie tylko komputery i laptopy dla graczy, ale także akcesoria – myszki, zestawy słuchawkowe, mechaniczne klawiatury, a nawet podkładki.

1. Techtoiowo.pl – Lenovo Y Gaming Keyboard – Recenzja

„Przez cały okres trwania testów nie miałem żadnego problemu z tą klawiaturą. Wygoda wprowadzania tekstów, grania, czy samego obsługiwania komputera stała na wysokim poziomie. Switche zachowywały się bardzo podobnie do tych z QPAD-a, więc nie miałem problemu z przestawieniem się na tę klawiaturę. Pomimo pisania dłuższych recenzji, dłuższego grania w gry moje palce nie były zmęczone, co uważam za bardzo ważne. Podpórka pod nadgarstki jest bardzo przydatnym elementem, bez którego nie mógłbym wytrzymać na dłuższą metę.”

Lenovo Y Gaming Keyboard – zalety według testującego:

  • Podświetlenie
  • Klawisze makro
  • Klawisze funkcyjne
  • Podpórka pod nadgarstki

2. Techsetter.pl – Lenovo Legion Y740 (17) – Recenzja. Gamingowy potwór w garniturze od Armaniego

„Lenovo Legion Y740 (17) urzekł mnie pod każdym względem, więc z czystym sumieniem przyznaję mu nasze odznaczenie TECHSETTER poleca. Trudno bowiem o maszynę w lepszym stylu łączącą przyjemny dla oka wygląd, świetnie osiągi i kulturę pracy oraz znakomitą ergonomię – zwłaszcza w temacie rozmieszczenia portów.”

Lenovo Lenovo Legion Y740 – zalety według testującego:

  • zgrabny i nie za ciężki
  • dojrzała stylistyka
  • NVIDIA GeForce RTX w wersji Max-Q
  • rewelacyjne rozmieszczenie portów
  • dobra klawiatura
  • znakomite głośniki
  • wysokiej klasy ekran IPS 144 Hz
  • oprogramowanie Lenovo Vantage
  • karta sieciowa Killer Wireless-AC 1550i
  • miejsce dla dwóch dysków

3. Techsetter.pl – Lenovo Legion Y740 (17) – wideorecenzja

4. Cybersport.pl – Lenovo Legion Y740 – potwór stworzony do grania

„Czy polecam tego laptopa? Tak i to bardzo. Jeśli lubisz mobilność, często wyjeżdżasz albo nie masz miejsca na komputer stacjonarny, to jest to właśnie sprzęt dla ciebie. Zagrasz na nim w praktycznie wszystkie gry na wysokich ustawieniach, w wolnym czasie znakomity ekran pozwoli ci nacieszyć się znakomitym obrazem na przykład filmów, natomiast podświetlana klawiatura polepszy design twojego pomieszczenia. Jeśli jednak masz zamiar streamować, nagrywać czy korzystać z urządzenia siedząc przy biurku, osobiście zainwestowałbym w komputer stacjonarny, w którym można wymienić podzespoły i co ważne można go wyciszyć tak, by nie było go w ogóle słychać przy nagrywaniu.”

Lenovo Lenovo Legion Y740 – zalety według testującego:

  • wysoka wydajność
  • dobrej jakości ekran
  • sprawna praca modułów łączności
  • szeroki wybór portów

5. TechRadar – Lenovo Legion Y740 – recenzja

„Lenovo Legion Y740 jest dobra propozycja wśród laptopów do gier. Oferuje niesamowicie wysoką wydajność, nawet w przypadku wymagających gier, łącząc ją z pięknym i jasnym wyświetlaczem 1080p. A wszystko to w eleganckiej, choć trochę masywnej obudowie.”

Lenovo Lenovo Legion Y740 – zalety według testującego:

  • wydajność
  • nowy układ NVIDIA RTX
  • ekran 144 Hz
  • świetny design

6. PCWorld – Lenovo Legion Y740 – recenzja

„Jeśli planujecie używać Legion Y740 jako tak zwanego zamiennika desktopa (DTR), to świetnie się składa – sprzęt daje radę.. Tylne porty pomagają ładnie poprowadzić kable i poprowadzić je za biurkiem.”

Lenovo Lenovo Legion Y740 – zalety według testującego:

  • minimalistyczny design
  • świetny trackpad i klawiatura
  • wyświetlacz 144 Hz jest super!

7. Hothardware – Lenovo Legion Y740 – recenzja

„Lenovo Legion Y740 nie jest może *idealnym* laptopem do gier, ale ma wiele do zaoferowania – wydajność, atrakcyjną obudowę i…cenę. Procesor Intel Core i7-8750H i karta graficzna GeForce RTX zapewniają maszynie odpowiednią moc obliczeniową. Znakomity wyświetlacz Full HD 144 Hz nadaje się świetnie do prezentowania każdych treści.”

Lenovo Lenovo Legion Y740 – zalety według testującego:

  • świetna wydajność
  • piękny ekran 144 Hz
  • atrakcyjna obudowa
  • podświetlenie RGB
  • dobra jakość dźwięku
  • świetny jako zamiennik „stacjonarki”
Szczury będą Wam się śnić po nocach – Recenzja A Plague Tale: Innocence

Szczury będą Wam się śnić po nocach – Recenzja A Plague Tale: Innocence

Tak zwana czarna śmierć nawiedziła Europę wiele razy, ale prawdopodobnie to w XIV wieku, kiedy opanowała większość Europy, zebrała największe żniwo. Zastanawialiście się kiedyś, jak wielkim horrorem musiał być ten etap historii? Teraz, za sprawą twórców ze studia Asobo i ich najnowszej produkcji pod tytułem A Plague Tale: Innocence, można się o tym przekonać na własne oczy. Sprawdźcie, czy ta na nam się spodobała.

A Plague Tale: Innocence to przygodowa gra akcji, która jak już wspomnieliśmy, przenosi nad do XIV-wiecznej Francji opanowanej przez czarną śmierć. Jej głównymi bohaterami są rodzeństwo Amicia oraz Hugo, którzy w opanowanej przez zarazę Francji pozostali zdani wyłącznie na siebie. Ci pragną odnaleźć swoją matkę, jednakże na drodze do realizacji tego celu stoi wiele przeszkód. Z jednej strony brat i siostra muszą wystrzegać się uzbrojonych po zęby przedstawicieli inkwizycji, a z drugiej uważać na stada wygłodniałych szczurów.

Początek z przytupem

Wygląda na to, że studio Asobo wie, jak zrobić dobre pierwsze wrażenie. Już od samego początku rozgrywki mieliśmy się nad czym zachwycać. Przede wszystkim mowa o oprawie wizualnej, i dźwiękowej, które wspólnie stworzyły niesamowitą atmosferę. Dzięki nim początkową lokację gry, jaką był barwny las, aż chciało się podziwiać bez końca, a późniejsze, mroczniejsze sekwencje, mroziły krew w żyłach. Równie świetnie zaprojektowano wszelakie budynki, a także miasteczka. Chyba w niewielu grach tak dobrze pokazano Francję. Niemniej, grafika i muzyka nie były jedynymi elementami, które zachwyciły nas na wstępie.

Zatem, co jeszcze spodobało się nam od początku A Plague Tale: Innocence? Otóż, fakt, że twórcy już w pierwszych minutach gry pokazali, że nie zamierzają się z nami patyczkować. Szybko dali nam do zrozumienia, że śmierć będzie nam towarzyszyć podczas rozgrywki na każdym kroku, nawet w najbardziej niespodziewanych momentach. Rzecz jasna, aby nie przedstawiać Wam jakichkolwiek spojlerów, nie będziemy wyjaśniać, co dokładnie mamy na myśli. To musicie po prostu zobaczyć na własne oczy.

Skradanie się, skradanie się i, zgadliście, skradanie się…

A Plague Tale: Innocence to gra, która stawia głównie na skradanie się. Podczas zabawy prędko można się o tym przekonać. Jest to ciekawy element rozgrywki, który daje dużo frajdy, ale należy przyznać, że czasem wydawało się nam, iż było go po prostu za dużo. Na dodatek, samo skradanie było przesadnie proste. Twórcy bardzo postarali się, aby na drodze nie zabrakło nam elementów potrzebnych do odwrócenia uwagi przeciwników, aby wszędzie wokół było bardzo dużo wysokiej trawy, w której można by się schować, i nie tylko. Wręcz absurdalne były niektóre sytuacje, w których strażnicy nie byli w stanie nas usłyszeć, mimo że przemykaliśmy dosłownie 1,5 metra za ich plecami, i to wcale nie bezszelestnie. Wracając do nadmiaru skradania powiemy, że produkcja rzadko dawała nam do dyspozycji aktywności alternatywne. Oczywiście, w przemocy nie ma nic dobrego, ale bywały momenty, w których marzyliśmy o otwartej walce. Niestety, po nią sięgnąć nie mogliśmy, ponieważ rodzeństwo byłoby podczas niej w zasadzie bezbronne. Do urozmaiceń należały natomiast możliwość ulepszenia przedmiotów z użyciem specjalnego stołu czy sekwencje ucieczki.

Nie to nie tak, że Amicia, starsza siostra Hugo, nie dysponowała żadną bronią. Posiadała ona procę, która przydawała się podczas wpływania na pewne elementy otoczenia, ale poza tym jej zastosowania były mocno ograniczone. Z jej pomocą można było zabić strażnika, o ile ten nie posiadał hełmu (większość posiadała), czy nienaturalnie powolnego bossa (dopiero po zniszczeniu jego zbroi), ale to wszystko. Ograniczenie możliwości postaci poprzez wyposażenie jej w taką broń wydawało się po prostu sztuczne. Myślę, że w XIV nie brakowało sztyletów i innej broni białej, z której Amicia mogłaby skorzystać, zwłaszcza że dysponowali nią inkwizytorzy, i nie tylko.

Ciary gwarantowane

Zdecydowanie najlepsze, co pojawiło się w grze, a przez co niektórzy mogli po przejściu A Plague Tale: Innocence… osiwieć, to krwiożercze stada szczurów, gotowe by rozerwać nas na strzępy przy pierwszej lepszej okazji. Ich małe ślepia ciągle widzimy przed sobą, a ich piski nieustannie rozbrzmiewają w naszych uszach. Podczas swojej przygody Amicia i Hugo trafili do wielu ciemnych miejsc, w których te gryzonie dosłownie stanowiły plagę. Aby uniknąć starcia z nimi, musieli sięgać po wszelkie środki, które pozwoliły in na oświetlenie drogi. Światło było jedyną rzeczą, której szczury się bały i która powstrzymywała je przed pożarciem bohaterów żywcem.

JAKIE SĄ INNE MOCNE I SŁABE STRONY A PLAGUE TALE: INNOCENCE?

Brat i siostra naprzeciw światu

A Plague Tale: Innocence przedstawia bardzo ciekawą historię, ale należy wspomnieć, że nie jest ona tak realistyczna, jak można by się spodziewać. W zasadzie, ma ona z realizmem mało wspólnego, a to za sprawą elementu fantastycznego. Tak, w pewnym momencie w grę zaczynają wchodzić zjawiska tupu „magiczne moce”, co nie każdemu może się spodobać. Niemniej, nam to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie – przez to fabuła jeszcze mocniej przyciągnęła nas do ekranu komputera.

Niestety, historia przedstawiona w grze jest dosyć krótka. Na poznanie jej w całości potrzeba do 8 godzin. To nieco za mało czasu by mocno przywiązać się do bohaterów gry. Mając to na uwadze możemy stwierdzić, że producenci i tak postarali się, aby to było możliwe choć w pewnym stopniu. Amicia oraz Hugo nie byli bowiem bohaterami cichymi. Podczas rozgrywki ci często rozmawiali ze sobą, kłócili się, i tak dalej – nie byli „bez życia”. Musimy pochwalić aktorów głosowych, którzy się w nich wcielili. Ci wykonali świetną robotę. Jedynym elementem dotyczącym głównych postaci w grze, który nam się nie spodobał, była ich mimika. Zespół odpowiadający za animację mógł naszym zdaniem lepiej przyłożyć się podczas pracy nad nią. Animacje twarzy były bowiem na tyle ubogie, na tyle proste, że twarze Amicii i Hugo przypominały nam twarze lalek.

Nieco mniej dobrego do powiedzenia mamy o postaciach drugo- i dalszoplanowych. Tym po prostu brakowało wyrazu. Szczególnie dotyczyło to strażników. Studio Asobo stworzyło zaledwie kilka ich modeli, a następnie umieściło tam gdzie się dało. Niejednokrotnie mieliśmy przez to w grze deja vu.

Wróćmy jeszcze na chwilę do kwestii fabuły oraz przebiegu rozgrywki. Nie wiemy, czy po prostu przyzwyczailiśmy się do tego, jak wiele gier oferuje nam obecnie możliwość dokonywania rozgrywki, czy też to takie nasze widzimisię, ale trzeba przyznać, że A Plague Tale: Innocence to produkcja do bólu liniowa. Nie mamy w niej żadnego wpływu na poczynania bohaterów, ani na zakończenie historii, ale na tym liniowość się nie kończy. Zwyczajnie nienaturalne wydawało nam się, że podczas podróży przez pewne francuskie miasteczko, niezależnie jaką obralibyśmy drogę, i tak skończylibyśmy w tym samym punkcie. Nie wydaje nam się, by w rzeczywistości to miało tyle ślepych zaułków, które zmuszałyby nas do cofania się, a następnie obierania „jedynej słusznej trasy”.

Stabilność, wydajność i… kwestia tłumaczenia

Mimo że A Plague Tale: Innocence to gra, która wygląda przepięknie, za jej sprawą Wasz komputer nie wyzionie ducha. Nie posiada ona bowiem wygórowanych wymagań sprzętowych. Nie wiemy, jak działałaby w towarzystwie starszych kart graficznych i procesorów, ale z naszym GTX-em 1070Ti i i5-9600K, przy najwyższych możliwych ustawieniach, funkcjonowała bez zarzutu. Przez chwilę zmartwiła nas jedynie stabilność produkcji, gdy doszliśmy do momentu, który za każdym razem kończył się crashem, ale sprawdzenie spójności plików rozwiązało problem.

Na naszą uwagę zasłużyło dodatkowe polskie tłumaczenie gry, a raczej jego jakość. Jeżeli dobrze radzicie sobie z językiem angielskim, radzimy wyłączyć Wam w tym tytule polskie napisy (polski dubbing nie jest dostępny). My zdecydowaliśmy się na to, gdy już na etapie wyboru herbu postaci natrafiliśmy na błąd w przekładzie.

Czy A Plague Tale: Innocence warto kupić?

A Plague Tale: Innocence to przyjemna przygodówka, która szczególnie spodoba się fanom skradania i miłośnikom gier single-player. Chociaż elementy skradankowe mogłyby być w niej nieco bardziej urozmaicone, oferuje ona interesującą historię, którą zdecydowanie warto prześledzić do samego końca, a także niesamowity klimat. Jej cena jest, w stosunku do czasu, jaki możemy w niej spędzić, dosyć wygórowana (wynosi 189,90 złotych), ale nie mamy wątpliwości, że nie pożałujecie wydanych pieniędzy.

Mocne strony:Słabe strony:
piękna oprawa wizualna
świetna muzyka
brak problemów z wydajnością
ciekawa, trzymająca w napięciu historia
kreacja głównych bohaterów
szczury!
wszechobecna śmierć
dobrze dobrani aktorzy głosowi
oszczędna mimika twarzy postaci
mało ciekawe postaci drugoplanowe
sklonowani strażnicy
zbyt proste elementy skradania, przez co to się nudzi
kiepskie polskie tłumaczenie
przesadna liniowość rozgrywki i jej małe urozmaicenie

Ocena ogólna: 7/10

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 13) – mamy powody do dumy!

Recenzje sprzętu Lenovo Legion (cz. 13) – mamy powody do dumy!

Recenzje sprzętu Lenovo Legion regularnie pojawiają się w różnych miejscach sieci oraz w prasie drukowanej. Zastanawiacie się czy warto kupić laptopy i komputery Lenovo Legion? Być może poniższe testy pomogą Wam dokonać właściwego wyboru.

Urządzenia Lenovo Legion tworzymy z myślą o Was, graczach. Jesteśmy otwarci na Wasze sugestie i wsłuchujemy się w potrzeby zarówno e-sportowców, jak i początkujących graczy. W naszej ofercie znajdziecie nie tylko komputery i laptopy dla graczy, ale także akcesoria – myszki, zestawy słuchawkowe, mechaniczne klawiatury, a nawet podkładki.

1. TechSetter.pl – Lenovo IdeaPad 330 15ICH – Recenzja. Laptop dla niewymagających

Lenovo IdeaPad 330 z GTX 1050 – zalety według testującego:

  • bardzo dobra kultura pracy
  • estetyka wykonania
  • niezły czas pracy na baterii
  • stosunkowo niska cena
  • 6-rdzeniowy procesor
  • niezłe klawiatura i touchpad

2. Conowego.pl – Lenovo Legion Y740 – recenzja. Laptop z RTX 2060 za uczciwe pieniądze

„Nawet w najtańszej konfiguracji laptop Lenovo Legion Y740 zapewnia wydajność wystarczającą do czerpania sporej frajdy z ogrywania najnowszych tytułów w najwyższych ustawieniach graficznych. Układ GeForce RTX 2060 i procesor Core i7-8750H to wszystko czego Wam trzeba. Dodatkowo, wydajny (choć głośny) układ chłodzenia gwarantuje rozgrywkę wolną od throttlingu. Na dokładkę o wydajnych podzespołów otrzymujemy matrycę IPS o częstotliwości odświeżania 144 Hz i z funkcją G-Sync, której w podobnej cenie nie oferują urządzenia konkurencji. Laptop jest jedną z najlżejszych i najsmuklejszych konstrukcji gamingowych wyposażonych w ekran o przekątnej 17.3-cala. „

Lenovo Legion Y740 – zalety według testującego:

  • bardzo wysoka wydajność
  • brak odczuwalnego throttlingu
  • niezła kultura pracy
  • ekran 144 Hz z G-Sync
  • jeden z najsmuklejszych i najlżejszych laptopów 17.3″
  • podświetlana klawiatura Corsair iCue RGB
  • atrakcyjna na tle konkurencji cena
  • obudowa wykonana z aluminium
  • schludny wygląd
  • ergonomiczne rozmieszczenie portów

3. Groweopinie.pl – Legion Y530 – Recenzja laptopa dla graczy

„Legion Y530 to moim zdaniem udana konstrukcja. Wygląd jest stonowany i solidny, gracze którzy zabierają swoje urządzenia w podróż będą zadowoleni. Sama wydajność laptopa jest na dobrym poziomie. Uda nam się pograć w najnowsze tytuły, niekoniecznie może na największych ustawieniach graficznych, ale jednak. Seria Y530 na pewno wypada lepiej niż jego poprzednik. Śmiało mogę polecić nowego Legiona.”

Lenovo Legion Y530 – zalety według testującego:

  • stonowany wygląd
  • dobry poziom wydajności
  • jeszcze lepszy niż poprzednik

4. HardwareDefinition.pl – Monitor Lenovo Y25f – test 144Hz monitora z obsługą HDR i AMD FreeSync

Lenovo Legion Y530 – zalety według testującego:

  • AMD FreeSync
  • dobry sprzęt dla graczy
  • cienkie ramki
  • pivot
  • ramię do zawieszenia słuchawek
  • schludny wygląd
  • eleganckie wykończenie

5. Blogotech.eu – Recenzja notebooka Lenovo IdeaPad 330

„Jest wygodny w użytkowaniu, ma dobrą wydajność i chociaż ma prosty, ascetyczny wygląd, może się podobać.”

Lenovo IdeaPad 330 z GTX 1050 – zalety według testującego:

  • dobra wydajność
  • wygoda użytkowania
  • minimalistyczny wygląd
  • USB Typu C
  • podświetlenie klawiatury
Recenzja Mortal Kombat 11 – kultowa seria powróciła

Recenzja Mortal Kombat 11 – kultowa seria powróciła

Kultowa seria Mortal Kombat ma już aż 27 lat. Trudno w to uwierzyć, nieprawdaż? Mimo to, ciągle powstają jej nowe odsłony. W tym roku na rynku pojawiła się kolejna, pod tytułem Mortal Kombat 11. Rzecz jasna, musieliśmy ją dla Was zrecenzować.

Seria Mortal Kombat przez lata zaliczyła już wiele wzlotów i upadków. Za wzlot z pewnością można było uznać reboot cyklu, który nastąpił w roku 2011 roku wraz z premierą Mortal Kombat od NetherRealm Studios. Kontynuacja rebootu, Mortal Kombat X, również prezentowała się całkiem nieźle. A jak ma się ostatnia część serii? Jest godna pieniędzy graczy czy też nie? Na przestrzeni kilku ostatnich dni mieliśmy okazję, aby się o tym przekonać.

Świat wywrócony do góry nogami

Akcja Mortal Kombat 11 zaczyna się mniej więcej w momencie zakończenia fabuły Mortal Kombat X. Tutaj do akcji włącza się jednak zupełnie nowa postać – Kronika – strażniczka czasu, która pragnie stworzyć rzeczywistość idealną. Pewnie zastanawiacie się, jak ta zamierza tego dokonać. Okazuje się, że poprzez… połączenie teraźniejszości z przeszłością. To, jak można się domyślić, wywołuje niebywały chaos, ale również prowadzi do powrotu wielu znanych twarzy oraz pojawienia się kilku nowych.

Oczywiście, w każdej bijatyce, niezależnie od tego, czy chodzi o Mortal Kombat, czy Tekkena, czy inny tytuł, fabuła stoi na drugim miejscu. W końcu, przede wszystkim najważniejsze jest, aby te produkcje dawały graczom frajdę podczas wspólnej gry przed telewizorem. Niemniej, kampania w Mortal Kombat 11 prezentuje porządną i satysfakcjonującą opowieść. W zasadzie, przechodząc ją poczujecie się tak, jakbyście oglądali bardzo długi film z interaktywnymi przerywnikami w formie walk. Fabularnie nie jest on wybitny, ale jako całość wypada lepiej niż się spodziewaliśmy.

Wspomniana Kronika, która jest nowością w świecie Mortal Kombat, całkiem dobrze broni się jako złoczyńca. Cóż, ta ma coś w sobie z Thanosa. A jakie inne twarze pojawiły się w Mortal Kombat 11? Jak już powiedzieliśmy, w grze powróciło sporo znanych twarzy – chociażby Kitana, Scorpion czy Sub-Zero, ale niektóre klasyczne postacie zobaczymy, niestety, dopiero w DLC. Mowa chociażby o Shang Tsungu, Mileenie, Goro czy Reptile’a. Mimo że w rosterze Mortal Kombat 11 są 24 postaci, boli nas fakt, że na dodatkowe będziemy musieli wydać pieniądze. Przecież nawet podstawowa wersja gry nie kosztuje mało, bo aż 232,99 złotych.

W Mortal Kombat 11 jest co robić

Kampania to nie jedyny tryb gry dostępny w Mortal Kombat 11. W grze powraca możliwość stoczenia pojedynku z komputerem lub lokalnie ze znajomym, a także z innym graczem za pośrednictwem sieci (również na zasadach turniejowych). Poza tym, nie brakuje tu samouczka, który pozwala nam na trenowanie naszych umiejętności. Trzeba przyznać, że jest on bardzo rozbudowany, przez co można dzięki niemu poznać każdą postać naprawdę dogłębnie.

Zapewne większość czasu gracze spędzą w Mortal Kombat 11 w Wieżach. Są to zestawy pojedynków, które w tej chwili są najlepszym sposobem na zarabianie wirtualnych walut w grze (o nich więcej później). Musimy w nich pokonywać przeciwników jeden po drugim, bez możliwości zmiany postaci po drodze. Do dyspozycji mamy zarówno klasyczne wieże, jak i wieże ograniczone czasowo. Niestety, poziom trudności niektórych wież jest tak wyśrubowany, że często trudno przejść je bez korzystania z opcjonalnych wspomagaczy. Progres utrudniają chociażby czynniki pogodowe, które mają wpływ na nas, ale na naszych przeciwników już jakimś dziwnym trafem nie. Podobno balans ma być wkrótce poprawiony, ale szkoda, że póki co jest on w takim stanie. Najgorszy jest jednak fakt, że jeśli dany poziom wieży jest zbyt trudny, twórcy radzą, by skorzystać z żetonów omijania walk. Te trzeba kupić, i to za prawdziwe pieniądze. Kupić za prawdziwe pieniądze trzeba również żetony z łatwymi FATALITY, i nie tylko. Taki rodzaj mikrotransakcji jest nie do przyjęcia.

Nowością wśród trybów gry jest w Mortal Kombat 11 Krypta. Musimy przyznać, że nie przypadła nam ona do gustu. Ale na czym ta polega? W niej, z kamerą za plecami kierowanej postaci, zwiedzamy wyspę Shao Kahna, odwiedzając kolejne lokacje, a także otwierając kolejne skrzynie z wyposażeniem. Aby te skrzynie otworzyć potrzebujemy aż trzech różnych walut, z czterech zdobywanych podczas rozgrywki w innych trybach. Liczba skrzynek, które na wyspie można znaleźć jest przytłaczająca, a naszym zdaniem nawet przesadzona. Otwierając je zdobędziemy przedmioty i ulepszenia dla naszych postaci. Niemniej, szybko można zauważyć, że w trybie tym bardzo szybko wydamy wszystkie waluty, a przy tym odblokujemy niewielki procent przedmiotów. Doskonale pokazuje on zatem, że stałym elementem zabawy w Mortal Kombat 11 jest… grind.

CO JESZCZE PODOBA SIĘ NAM, A CO NIE W MK11?

Oczywiście chodzi o pieniądze

Twórcy gry obiecali, że każda z postaci będzie posiadać aż 60 skórek i podobną liczbę przedmiotów kosmetycznych do wyposażenia. To w rezultacie powinno dawać ogrom elementów do odblokowania w grze. I tak rzeczywiście jest, tyle że w praktyce każde 60 skórek to 6 skórek w 10 różnych wariantach kolorystycznych. Czujemy się zatem nieco oszukani. Rzecz jasna, niektóre skórki wyglądają wystrzałowo, ale nie zmienia to faktu, że na zdobycie ich wszystkich nie mamy szans, chyba że wydamy bardzo, ale to bardzo dużo pieniędzy. W poprzednim akapicie stwierdziliśmy, że stałym elementem zabawy w Mortal Kombat 11 jest grind. Istotnie, po każdej walce, a także w Krypcie dostajemy dosłownie ochłapy, które próbują wymusić na nas zakup waluty premium. Ta jest niesamowicie droga. 500 kryształów czasu kosztuje aż 17,99 złotych, a dokładnie za tyle kryształów kupimy JEDNĄ, tak, JEDNĄ skórkę dla danej postaci.

To co najważniejsze ma się dobrze

No dobrze, zostawmy już te nieszczęsne mikrotransakcje w spokoju. Trzeba w końcu powiedzieć, jak ma się najważniejszy aspekt gry, czyli sama walka. Należy przyznać, że jej po prostu ciężko cokolwiek zarzucić. Starcia są satysfakcjonujące, a przy tym oferują odpowiedni poziom wyzwania. Tutaj nie ma mowy o przypadkowym klikaniu w klawisze. Tak, czasem w ten sposób może nam się coś udać, zwłaszcza na łatwiejszym poziomie trudności, ale najlepsze efekty daje przemyślane wymierzanie ciosów. Dodatkowo, w Mortal Kombat 11 powraca możliwość wykorzystywania elementów otoczenia, a także wzmacniania ruchów z pomocą paska energii, choć ta druga w nieco zmodyfikowanej formie.

Miłym dodatkiem jest możliwość zmieniania puli ataków specjalnych każdej postaci. Miejsca na nie są ograniczone, a więc nie możemy dodawać ich w nieskończoność, jednakże ta opcja pozwala na dostosowywanie zawodników pod swoje preferencje. Póki co nie wiadomo, czy ten system ma wpływ na balans rozgrywki. Zapewne przekonamy się o tym gdy minie trochę czasu.

Jedyne co podczas walk nam się nie podoba to tak zwane Fatal Blowy, którymi zastąpiono X-Raye. Można użyć ich jedynie, gdy nasza postać ma niewiele punktów życia, tak więc są ostatnią deską ratunku, ale mimo to wydają się zbyt mocne, a przy tym wyjątkowo nudne i… niesatysfakcjonujące, w przeciwieństwie do Fatality i Brutality. Trwają one na tyle długo, że zaburzają dynamikę rozgrywki. Z resztą, są tak powtarzalne, że po prostu nie chce się ich używać.

Na szczęście oczy mają czym się cieszyć

Narzekać w grze nie można również na optymalizację. Na porcie pecetowym nie doświadczyliśmy żadnych spadków wydajności, ani problemów z wydajnością. Mortal Kombat 11 ani razu nie wyrzucił nas do pulpitu, a to, w dobie wszechobecnej bylejakości wśród gier, jest dużym sukcesem. Poza tym, mimo że serii nie przerzucono na nowszy silnik, a pozostawiono ją na Unreal Engine 3, najnowsza jej odsłona bardzo dobrze prezentuje się graficznie. Areny są różnorodne i pełne detali, tak jak modele postaci. Animacjom nie brakuje z kolei płynności, nawet w przypadku najbardziej skomplikowanych ruchów. Jedyne czego nie rozumiemy to to, dlaczego tryb Krypta działa jedynie w 30 klatkach na sekundę, podczas gdy pozostałe w 60 klatkach na sekundę. Szkoda, że chociażby na pecetach ta blokada nie jest podniesiona do 60 fps. W 30 klatkach ujrzymy również wszystkie przerywniki filmowe w grze oraz wprowadzenia. Przez to prezentują się one gorzej, niż chcielibyśmy.

Ostatnim aspektem gry, na który ponarzekamy jest jej menu. To powinno być dużo bardziej przejrzyste. Póki co trudno się w nim odnaleźć, a zwłaszcza w poszczególnych jego częściach, takich jak dział modyfikowania postaci.

Podsumowanie

Mortal Kombat 11 to w naszym mniemaniu świetna bijatyka, która potrafi dawać mnóstwo frajdy za sprawą swojego przemyślanego systemu walki – i podczas pojedynków z komputerem, i w trakcie starć z innymi graczami oraz w kampanii. Reszta, to jest wszechobecne mikrotransakcje i niektóre z trybów gry, to zbędna dobudowa, którą lepiej szerokim łukiem omijać. Mimo to, po tę odsłonę serii warto sięgnąć i zaprosić do zabawy znajomych.

Mocne strony:Słabe strony:
dobra kampania
ciekawa fabuła
wiele trybów rozgrywki do wyboru
duże możliwości kustomizacji bohaterów
bardzo dobra optymalizacja gry
ładna oprawa graficzna
płynność animacji
przemyślany i satysfakcjonujący system walki
bogaty zbiór ciosów specjalnych
mikrotransakcje
wszechobecny grind
niesprawiedliwy poziom trudności w Wieżach
tryb Krypta
niepotrzebnie skomplikowana ekonomia (zbyt dużo walut)
brak wielu znanych postaci

Ocena ogólna: 7/10

Sekiro: Shadows Die Twice – recenzja

Sekiro: Shadows Die Twice – recenzja

Sekiro: Shadows Die Twice to w ostatnich tygodniach tytuł najczęściej wymieniany jako murowany faworyt do zgarnięcia największej ilości wyróżnień dla najlepszej gry tego roku. Nowy action RPG twórców Dark Souls i Bloodborne jest jedną z najwyżej ocenianych produkcji ostatnich lat. Dlaczego?

Nie graliście nigdy w żadną grę z serii Dark Souls? To nic, jeszcze przyjdzie na to czas! Lepiej sięgnijcie po nową produkcję studia From Software, które oprócz „Soulsów” ma w swoim portfolio także kultowe Bloodborne. Mowa o Sekiro: Shadows Die Twice, czyli grze akcji, która od dnia swojej premiery bije rekordy sprzedażowe na całym świecie, zachwycając miliony graczy oraz dziesiątki recenzentów. W czym tkwi fenomen Sekiro: Shadows Die Twice?

Powiedzmy sobie wprost: to mogło się nie udać. Podobnie jak wielu innych graczy nie byłam przekonana do świata przedstawionego w grze Sekiro i osadzenia wszystkiego w XVI-wiecznym Kraju Kwitnącej Wiśni. Japonia ciekawi mnie może od strony kulinarnej, ale samuraje? Powiedzmy, że preferuję słowiańskiego Wiedźmina. Tymczasem studio From Software udowodniło mi i tysiącom sceptyków, że dobra gra jest dobra, niezależnie od podejmowanej tematyki. Jakkolwiek nie odpychałoby Was osadzenie Sekiro: Shadows Die Twice w odległych nam, Europejczykom realiach, to po kilku godzinach spędzonych z grą z pewnością docenicie to, jak świetnie ją zrealizowano.

Gracze wcielają się w postać shinobi, japońskiego wojownika, który dopuścił do porwania swego pana. Dążąc do uwolnienia go z rąk Klanu Ashina dowiadujemy się o drzemiącej w nim tajemnej mocy. Historię poznajemy nie tylko dzięki dobrze odegranym cutscenkom, ale także za sprawą dokładnej eksploracji świata gry. Ten jest wielopoziomowy, co zachęca nie tylko do zgłębiania jego tajemnic, ale też jeszcze dokładniejszego planowania ataków. Główną osią Sekiro: Shadows Die Twice jest walka. Wymagająca walka.

Jeśli słyszeliście cokolwiek o serii Dark Souls, to na pewno były to opinie, że to szalenie trudne gry. System walki w Sekiro: Shadows Die Twice jest również wymagający, ale trudno go nazwać skomplikowanym. To bardziej coś w stylu „easy to learn, hard to master”. Możecie młócić swojego przeciwnika kataną, zadając mu stopniowo obrażenia, ale życzę Wam powodzenia w trakcie walki z dwoma lub trzeba wrogami. O wiele skuteczniejszy jest wykonany w dobrym tempie unik lub blok i szybka kontra, pozwalające zabić większość przeciwników jednym, dobrze wymierzonym ciosem. Tu niespodzianka – nie każdy atak da się zablokować lub odbić, więc należy reagować dynamicznie na wydarzenia na ekranie. Premiowane są również ataki z zaskoczenia, które pozwalają jeszcze bardziej skrócić czas walki. Sekiro: Shadows Die Twice to RPG akcji i występują tu wszystkie charakterystyczne dla najlepszych tego typu gier elementy – z walkami z wymagającymi bossami na czele. Sekiro to gra bardzo wymagająca, a niektóre sekwencje mogą wydawać się niemalże niemożliwe do przejścia. Wyboru poziomu trudności nie ma – bo nie i już. W dobie gier wyświetlających komunikaty w stylu „press F to pay respects” to z jednej strony miły powiew świeżości, z drugiej… czy gry nie powinny bawić, zamiast frustrować? Tutaj frustracja może Wam towarzyszyć całkiem często!

Śmierć to coś, co w Sekiro występuje powszechnie. Nie mówię tu tylko o odsyłaniu oponentów na drugą stronę, ale także sytuacjach, w których to wam powinie się noga. O to nie jest trudno, bo czasem dwa ciosy ze strony wroga zakończą żywot waszej postaci. Gdy główny bohater zginie, gra stawia przed graczem wybór: śmierć permanentna i wczytanie ostatniego punktu kontrolnego lub wskrzeszenie z połową paska zdrowia. Decyzja nie zawsze jest oczywista, bowiem punkty autozapisu rozsiane są dość gęsto, a wskrzeszenie niesie ze sobą określone konsekwencji. Te wpływają na przykład na świat gry i czasem nawet zablokują wybrane opcje rozmów z wybranymi postaciami niezależnymi. Ze wskrzeszenia można skorzystać dwukrotnie w trakcie jednej walki.

SEKIRO: SHADOWS DIE TWICE – CO JESZCZE POWINNIŚCIE WIEDZIEĆ O GRZE?

Ile jest RPG w Sekiro: Shadows Die Twice? Cóż, moim zdaniem produkcji bliżej do gry typu action adventure, niźli action RPG. Jedynymi współczynnikami są tu siła i witalność, a więc w ręce graczy nie oddaje się możliwości tworzenia skomplikowanych buildów. Rozwijać można także kilka drzewek umiejętności (aktywnych i pasywnych) oraz broni i gadżetów. Umiejętności postaci poprawia się zdobywając punkty doświadczenia, natomiast broń i gadżety ulepsza się płacąc za nie odpowiednimi materiałami pozyskiwanymi z wrogów.

Ashina to otwarty świat, dający graczom możliwość w miarę swobodnej eksploracji na danym etapie gry. Możliwości zwiedzania pięknej krainy zwiększa dodatkowo linka z hakiem, która pozwala Wilkowi dostawać się w miejsca z pozoru niedostępne. Drzewa, dachy budynków i inne konstrukcje stanowią często doskonały punkt obserwacji i wyjścia do ataku z ukrycia i powalenia przeciwnika jednym ciosem. Oczywiście należy uważać, bowiem pewnych wrogów po prostu warto unikać do momentu, w którym postać nabierze większych umiejętności, a gracz nauczy się z czasem efektywniej walczyć. Nie brakuje lokalizacji ukrytych, ciekawych sekretów i dość niespodziewanych easter eggów.

Sekiro: Shadows Die Twice od strony graficznej nie prezentuje się tak fenomenalnie jak choćby Metro Exodus, ale w zamian otrzymujemy o niebo lepszą optymalizację. Oprawa wizualna dzieła From Software zasługuje na czwórkę z plusem. Ładnie zaprojektowany świat gry z doskonale prezentującymi się niektórymi jego elementami (ogień!) sprytnie maskuje drobniutkie mankamenty. Roślinność nie wygląda imponująco, rozdzielczość tekstur nie wysadza z butów, a to co widzimy na ekranie zdaje się zlewać czasem w jedną szaro-burą całość. Jest to także zasługa specyficznej, jesienno-depresyjnej prezentacji świata gry, która jest jednak zabiegiem celowym. Na tle grafiki wzorcowo prezentuje się udźwiękowienie. Kwestie wypowiadane przez aktorów w języku japońskim przepełnione są emocjami, odgłosy toczonych walk potrafią wprawić w trans bitewny, a muzyka… cóż, polecamy posłuchać na YouTube.

Jedynym poważnym mankamentem produkcji, nie będącym jednak usterką występującą często, wydaje się praca kamery. Ta przywodzi czasem na myśl konsolowe produkcje z lat 90′. Klasycznie, kamera nie radzi sobie głównie w ciasnych pomieszczeniach i nie raz w trakcie walki potrafi spłatać figla, który kończy się śmiercią głównego bohatera.

Dark Souls na sterydach? Sekiro: Shadows Die Twice to coś więcej! Nowa gra od From Software trzyma w napięciu od początku do końca i zapewnia dziesiątki godzin wciągającej zabawy. Angażujący i wymagający system walki, świetnie zaprojektowane poziomy i konieczność wykazywania się sprytem niemal na każdym kroku to tylko niektóre z długiej listy zalet Sekiro. Nie jesteście przekonani do japońskiego klimatu gry? Zupełnie niesłusznie, bowiem produkcja poprowadzona jest w iście hollywoodzkim stylu. To z pewnością jedna z najlepszych gier swojego gatunku. Nasza ocena, oceny innych redakcji oraz milionów graczy mówią chyba same za siebie.

Mocne strony:Słabe strony:
Świetny system walki
Ciekawy świat warty eksploracji
Grafika na dobrym poziomie
Doskonała optymalizacja gry
Wciągająca fabuła
Rewelacyjna gra aktorska i narracja
Momentami zła praca kamery

Ocena ogólna: 9,5