Tak zwana czarna śmierć nawiedziła Europę wiele razy, ale prawdopodobnie to w XIV wieku, kiedy opanowała większość Europy, zebrała największe żniwo. Zastanawialiście się kiedyś, jak wielkim horrorem musiał być ten etap historii? Teraz, za sprawą twórców ze studia Asobo i ich najnowszej produkcji pod tytułem A Plague Tale: Innocence, można się o tym przekonać na własne oczy. Sprawdźcie, czy ta na nam się spodobała.
A Plague Tale: Innocence to przygodowa gra akcji, która jak już wspomnieliśmy, przenosi nad do XIV-wiecznej Francji opanowanej przez czarną śmierć. Jej głównymi bohaterami są rodzeństwo Amicia oraz Hugo, którzy w opanowanej przez zarazę Francji pozostali zdani wyłącznie na siebie. Ci pragną odnaleźć swoją matkę, jednakże na drodze do realizacji tego celu stoi wiele przeszkód. Z jednej strony brat i siostra muszą wystrzegać się uzbrojonych po zęby przedstawicieli inkwizycji, a z drugiej uważać na stada wygłodniałych szczurów.
Początek z przytupem
Wygląda na to, że studio Asobo wie, jak zrobić dobre pierwsze wrażenie. Już od samego początku rozgrywki mieliśmy się nad czym zachwycać. Przede wszystkim mowa o oprawie wizualnej, i dźwiękowej, które wspólnie stworzyły niesamowitą atmosferę. Dzięki nim początkową lokację gry, jaką był barwny las, aż chciało się podziwiać bez końca, a późniejsze, mroczniejsze sekwencje, mroziły krew w żyłach. Równie świetnie zaprojektowano wszelakie budynki, a także miasteczka. Chyba w niewielu grach tak dobrze pokazano Francję. Niemniej, grafika i muzyka nie były jedynymi elementami, które zachwyciły nas na wstępie.
Zatem, co jeszcze spodobało się nam od początku A Plague Tale: Innocence? Otóż, fakt, że twórcy już w pierwszych minutach gry pokazali, że nie zamierzają się z nami patyczkować. Szybko dali nam do zrozumienia, że śmierć będzie nam towarzyszyć podczas rozgrywki na każdym kroku, nawet w najbardziej niespodziewanych momentach. Rzecz jasna, aby nie przedstawiać Wam jakichkolwiek spojlerów, nie będziemy wyjaśniać, co dokładnie mamy na myśli. To musicie po prostu zobaczyć na własne oczy.
Skradanie się, skradanie się i, zgadliście, skradanie się…
A Plague Tale: Innocence to gra, która stawia głównie na skradanie się. Podczas zabawy prędko można się o tym przekonać. Jest to ciekawy element rozgrywki, który daje dużo frajdy, ale należy przyznać, że czasem wydawało się nam, iż było go po prostu za dużo. Na dodatek, samo skradanie było przesadnie proste. Twórcy bardzo postarali się, aby na drodze nie zabrakło nam elementów potrzebnych do odwrócenia uwagi przeciwników, aby wszędzie wokół było bardzo dużo wysokiej trawy, w której można by się schować, i nie tylko. Wręcz absurdalne były niektóre sytuacje, w których strażnicy nie byli w stanie nas usłyszeć, mimo że przemykaliśmy dosłownie 1,5 metra za ich plecami, i to wcale nie bezszelestnie. Wracając do nadmiaru skradania powiemy, że produkcja rzadko dawała nam do dyspozycji aktywności alternatywne. Oczywiście, w przemocy nie ma nic dobrego, ale bywały momenty, w których marzyliśmy o otwartej walce. Niestety, po nią sięgnąć nie mogliśmy, ponieważ rodzeństwo byłoby podczas niej w zasadzie bezbronne. Do urozmaiceń należały natomiast możliwość ulepszenia przedmiotów z użyciem specjalnego stołu czy sekwencje ucieczki.
Nie to nie tak, że Amicia, starsza siostra Hugo, nie dysponowała żadną bronią. Posiadała ona procę, która przydawała się podczas wpływania na pewne elementy otoczenia, ale poza tym jej zastosowania były mocno ograniczone. Z jej pomocą można było zabić strażnika, o ile ten nie posiadał hełmu (większość posiadała), czy nienaturalnie powolnego bossa (dopiero po zniszczeniu jego zbroi), ale to wszystko. Ograniczenie możliwości postaci poprzez wyposażenie jej w taką broń wydawało się po prostu sztuczne. Myślę, że w XIV nie brakowało sztyletów i innej broni białej, z której Amicia mogłaby skorzystać, zwłaszcza że dysponowali nią inkwizytorzy, i nie tylko.
Ciary gwarantowane
Zdecydowanie najlepsze, co pojawiło się w grze, a przez co niektórzy mogli po przejściu A Plague Tale: Innocence… osiwieć, to krwiożercze stada szczurów, gotowe by rozerwać nas na strzępy przy pierwszej lepszej okazji. Ich małe ślepia ciągle widzimy przed sobą, a ich piski nieustannie rozbrzmiewają w naszych uszach. Podczas swojej przygody Amicia i Hugo trafili do wielu ciemnych miejsc, w których te gryzonie dosłownie stanowiły plagę. Aby uniknąć starcia z nimi, musieli sięgać po wszelkie środki, które pozwoliły in na oświetlenie drogi. Światło było jedyną rzeczą, której szczury się bały i która powstrzymywała je przed pożarciem bohaterów żywcem.
JAKIE SĄ INNE MOCNE I SŁABE STRONY A PLAGUE TALE: INNOCENCE?
Brat i siostra naprzeciw światu
A Plague Tale: Innocence przedstawia bardzo ciekawą historię, ale należy wspomnieć, że nie jest ona tak realistyczna, jak można by się spodziewać. W zasadzie, ma ona z realizmem mało wspólnego, a to za sprawą elementu fantastycznego. Tak, w pewnym momencie w grę zaczynają wchodzić zjawiska tupu „magiczne moce”, co nie każdemu może się spodobać. Niemniej, nam to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie – przez to fabuła jeszcze mocniej przyciągnęła nas do ekranu komputera.
Niestety, historia przedstawiona w grze jest dosyć krótka. Na poznanie jej w całości potrzeba do 8 godzin. To nieco za mało czasu by mocno przywiązać się do bohaterów gry. Mając to na uwadze możemy stwierdzić, że producenci i tak postarali się, aby to było możliwe choć w pewnym stopniu. Amicia oraz Hugo nie byli bowiem bohaterami cichymi. Podczas rozgrywki ci często rozmawiali ze sobą, kłócili się, i tak dalej – nie byli „bez życia”. Musimy pochwalić aktorów głosowych, którzy się w nich wcielili. Ci wykonali świetną robotę. Jedynym elementem dotyczącym głównych postaci w grze, który nam się nie spodobał, była ich mimika. Zespół odpowiadający za animację mógł naszym zdaniem lepiej przyłożyć się podczas pracy nad nią. Animacje twarzy były bowiem na tyle ubogie, na tyle proste, że twarze Amicii i Hugo przypominały nam twarze lalek.
Nieco mniej dobrego do powiedzenia mamy o postaciach drugo- i dalszoplanowych. Tym po prostu brakowało wyrazu. Szczególnie dotyczyło to strażników. Studio Asobo stworzyło zaledwie kilka ich modeli, a następnie umieściło tam gdzie się dało. Niejednokrotnie mieliśmy przez to w grze deja vu.
Wróćmy jeszcze na chwilę do kwestii fabuły oraz przebiegu rozgrywki. Nie wiemy, czy po prostu przyzwyczailiśmy się do tego, jak wiele gier oferuje nam obecnie możliwość dokonywania rozgrywki, czy też to takie nasze widzimisię, ale trzeba przyznać, że A Plague Tale: Innocence to produkcja do bólu liniowa. Nie mamy w niej żadnego wpływu na poczynania bohaterów, ani na zakończenie historii, ale na tym liniowość się nie kończy. Zwyczajnie nienaturalne wydawało nam się, że podczas podróży przez pewne francuskie miasteczko, niezależnie jaką obralibyśmy drogę, i tak skończylibyśmy w tym samym punkcie. Nie wydaje nam się, by w rzeczywistości to miało tyle ślepych zaułków, które zmuszałyby nas do cofania się, a następnie obierania „jedynej słusznej trasy”.
Stabilność, wydajność i… kwestia tłumaczenia
Mimo że A Plague Tale: Innocence to gra, która wygląda przepięknie, za jej sprawą Wasz komputer nie wyzionie ducha. Nie posiada ona bowiem wygórowanych wymagań sprzętowych. Nie wiemy, jak działałaby w towarzystwie starszych kart graficznych i procesorów, ale z naszym GTX-em 1070Ti i i5-9600K, przy najwyższych możliwych ustawieniach, funkcjonowała bez zarzutu. Przez chwilę zmartwiła nas jedynie stabilność produkcji, gdy doszliśmy do momentu, który za każdym razem kończył się crashem, ale sprawdzenie spójności plików rozwiązało problem.
Na naszą uwagę zasłużyło dodatkowe polskie tłumaczenie gry, a raczej jego jakość. Jeżeli dobrze radzicie sobie z językiem angielskim, radzimy wyłączyć Wam w tym tytule polskie napisy (polski dubbing nie jest dostępny). My zdecydowaliśmy się na to, gdy już na etapie wyboru herbu postaci natrafiliśmy na błąd w przekładzie.
Czy A Plague Tale: Innocence warto kupić?
A Plague Tale: Innocence to przyjemna przygodówka, która szczególnie spodoba się fanom skradania i miłośnikom gier single-player. Chociaż elementy skradankowe mogłyby być w niej nieco bardziej urozmaicone, oferuje ona interesującą historię, którą zdecydowanie warto prześledzić do samego końca, a także niesamowity klimat. Jej cena jest, w stosunku do czasu, jaki możemy w niej spędzić, dosyć wygórowana (wynosi 189,90 złotych), ale nie mamy wątpliwości, że nie pożałujecie wydanych pieniędzy.
Mocne strony:
Słabe strony:
piękna oprawa wizualna świetna muzyka brak problemów z wydajnością ciekawa, trzymająca w napięciu historia kreacja głównych bohaterów szczury! wszechobecna śmierć dobrze dobrani aktorzy głosowi
oszczędna mimika twarzy postaci mało ciekawe postaci drugoplanowe sklonowani strażnicy zbyt proste elementy skradania, przez co to się nudzi kiepskie polskie tłumaczenie przesadna liniowość rozgrywki i jej małe urozmaicenie
Kultowa seria Mortal Kombat ma już aż 27 lat. Trudno w to uwierzyć, nieprawdaż? Mimo to, ciągle powstają jej nowe odsłony. W tym roku na rynku pojawiła się kolejna, pod tytułem Mortal Kombat 11. Rzecz jasna, musieliśmy ją dla Was zrecenzować.
Seria Mortal Kombat przez lata zaliczyła już wiele wzlotów i upadków. Za wzlot z pewnością można było uznać reboot cyklu, który nastąpił w roku 2011 roku wraz z premierą Mortal Kombat od NetherRealm Studios. Kontynuacja rebootu, Mortal Kombat X, również prezentowała się całkiem nieźle. A jak ma się ostatnia część serii? Jest godna pieniędzy graczy czy też nie? Na przestrzeni kilku ostatnich dni mieliśmy okazję, aby się o tym przekonać.
Świat wywrócony do góry nogami
Akcja Mortal Kombat 11 zaczyna się mniej więcej w momencie zakończenia fabuły Mortal Kombat X. Tutaj do akcji włącza się jednak zupełnie nowa postać – Kronika – strażniczka czasu, która pragnie stworzyć rzeczywistość idealną. Pewnie zastanawiacie się, jak ta zamierza tego dokonać. Okazuje się, że poprzez… połączenie teraźniejszości z przeszłością. To, jak można się domyślić, wywołuje niebywały chaos, ale również prowadzi do powrotu wielu znanych twarzy oraz pojawienia się kilku nowych.
Oczywiście, w każdej bijatyce, niezależnie od tego, czy chodzi o Mortal Kombat, czy Tekkena, czy inny tytuł, fabuła stoi na drugim miejscu. W końcu, przede wszystkim najważniejsze jest, aby te produkcje dawały graczom frajdę podczas wspólnej gry przed telewizorem. Niemniej, kampania w Mortal Kombat 11 prezentuje porządną i satysfakcjonującą opowieść. W zasadzie, przechodząc ją poczujecie się tak, jakbyście oglądali bardzo długi film z interaktywnymi przerywnikami w formie walk. Fabularnie nie jest on wybitny, ale jako całość wypada lepiej niż się spodziewaliśmy.
Wspomniana Kronika, która jest nowością w świecie Mortal Kombat, całkiem dobrze broni się jako złoczyńca. Cóż, ta ma coś w sobie z Thanosa. A jakie inne twarze pojawiły się w Mortal Kombat 11? Jak już powiedzieliśmy, w grze powróciło sporo znanych twarzy – chociażby Kitana, Scorpion czy Sub-Zero, ale niektóre klasyczne postacie zobaczymy, niestety, dopiero w DLC. Mowa chociażby o Shang Tsungu, Mileenie, Goro czy Reptile’a. Mimo że w rosterze Mortal Kombat 11 są 24 postaci, boli nas fakt, że na dodatkowe będziemy musieli wydać pieniądze. Przecież nawet podstawowa wersja gry nie kosztuje mało, bo aż 232,99 złotych.
W Mortal Kombat 11 jest co robić
Kampania to nie jedyny tryb gry dostępny w Mortal Kombat 11. W grze powraca możliwość stoczenia pojedynku z komputerem lub lokalnie ze znajomym, a także z innym graczem za pośrednictwem sieci (również na zasadach turniejowych). Poza tym, nie brakuje tu samouczka, który pozwala nam na trenowanie naszych umiejętności. Trzeba przyznać, że jest on bardzo rozbudowany, przez co można dzięki niemu poznać każdą postać naprawdę dogłębnie.
Zapewne większość czasu gracze spędzą w Mortal Kombat 11 w Wieżach. Są to zestawy pojedynków, które w tej chwili są najlepszym sposobem na zarabianie wirtualnych walut w grze (o nich więcej później). Musimy w nich pokonywać przeciwników jeden po drugim, bez możliwości zmiany postaci po drodze. Do dyspozycji mamy zarówno klasyczne wieże, jak i wieże ograniczone czasowo. Niestety, poziom trudności niektórych wież jest tak wyśrubowany, że często trudno przejść je bez korzystania z opcjonalnych wspomagaczy. Progres utrudniają chociażby czynniki pogodowe, które mają wpływ na nas, ale na naszych przeciwników już jakimś dziwnym trafem nie. Podobno balans ma być wkrótce poprawiony, ale szkoda, że póki co jest on w takim stanie. Najgorszy jest jednak fakt, że jeśli dany poziom wieży jest zbyt trudny, twórcy radzą, by skorzystać z żetonów omijania walk. Te trzeba kupić, i to za prawdziwe pieniądze. Kupić za prawdziwe pieniądze trzeba również żetony z łatwymi FATALITY, i nie tylko. Taki rodzaj mikrotransakcji jest nie do przyjęcia.
Nowością wśród trybów gry jest w Mortal Kombat 11 Krypta. Musimy przyznać, że nie przypadła nam ona do gustu. Ale na czym ta polega? W niej, z kamerą za plecami kierowanej postaci, zwiedzamy wyspę Shao Kahna, odwiedzając kolejne lokacje, a także otwierając kolejne skrzynie z wyposażeniem. Aby te skrzynie otworzyć potrzebujemy aż trzech różnych walut, z czterech zdobywanych podczas rozgrywki w innych trybach. Liczba skrzynek, które na wyspie można znaleźć jest przytłaczająca, a naszym zdaniem nawet przesadzona. Otwierając je zdobędziemy przedmioty i ulepszenia dla naszych postaci. Niemniej, szybko można zauważyć, że w trybie tym bardzo szybko wydamy wszystkie waluty, a przy tym odblokujemy niewielki procent przedmiotów. Doskonale pokazuje on zatem, że stałym elementem zabawy w Mortal Kombat 11 jest… grind.
CO JESZCZE PODOBA SIĘ NAM, A CO NIE W MK11?
Oczywiście chodzi o pieniądze
Twórcy gry obiecali, że każda z postaci będzie posiadać aż 60 skórek i podobną liczbę przedmiotów kosmetycznych do wyposażenia. To w rezultacie powinno dawać ogrom elementów do odblokowania w grze. I tak rzeczywiście jest, tyle że w praktyce każde 60 skórek to 6 skórek w 10 różnych wariantach kolorystycznych. Czujemy się zatem nieco oszukani. Rzecz jasna, niektóre skórki wyglądają wystrzałowo, ale nie zmienia to faktu, że na zdobycie ich wszystkich nie mamy szans, chyba że wydamy bardzo, ale to bardzo dużo pieniędzy. W poprzednim akapicie stwierdziliśmy, że stałym elementem zabawy w Mortal Kombat 11 jest grind. Istotnie, po każdej walce, a także w Krypcie dostajemy dosłownie ochłapy, które próbują wymusić na nas zakup waluty premium. Ta jest niesamowicie droga. 500 kryształów czasu kosztuje aż 17,99 złotych, a dokładnie za tyle kryształów kupimy JEDNĄ, tak, JEDNĄ skórkę dla danej postaci.
To co najważniejsze ma się dobrze
No dobrze, zostawmy już te nieszczęsne mikrotransakcje w spokoju. Trzeba w końcu powiedzieć, jak ma się najważniejszy aspekt gry, czyli sama walka. Należy przyznać, że jej po prostu ciężko cokolwiek zarzucić. Starcia są satysfakcjonujące, a przy tym oferują odpowiedni poziom wyzwania. Tutaj nie ma mowy o przypadkowym klikaniu w klawisze. Tak, czasem w ten sposób może nam się coś udać, zwłaszcza na łatwiejszym poziomie trudności, ale najlepsze efekty daje przemyślane wymierzanie ciosów. Dodatkowo, w Mortal Kombat 11 powraca możliwość wykorzystywania elementów otoczenia, a także wzmacniania ruchów z pomocą paska energii, choć ta druga w nieco zmodyfikowanej formie.
Miłym dodatkiem jest możliwość zmieniania puli ataków specjalnych każdej postaci. Miejsca na nie są ograniczone, a więc nie możemy dodawać ich w nieskończoność, jednakże ta opcja pozwala na dostosowywanie zawodników pod swoje preferencje. Póki co nie wiadomo, czy ten system ma wpływ na balans rozgrywki. Zapewne przekonamy się o tym gdy minie trochę czasu.
Jedyne co podczas walk nam się nie podoba to tak zwane Fatal Blowy, którymi zastąpiono X-Raye. Można użyć ich jedynie, gdy nasza postać ma niewiele punktów życia, tak więc są ostatnią deską ratunku, ale mimo to wydają się zbyt mocne, a przy tym wyjątkowo nudne i… niesatysfakcjonujące, w przeciwieństwie do Fatality i Brutality. Trwają one na tyle długo, że zaburzają dynamikę rozgrywki. Z resztą, są tak powtarzalne, że po prostu nie chce się ich używać.
Na szczęście oczy mają czym się cieszyć
Narzekać w grze nie można również na optymalizację. Na porcie pecetowym nie doświadczyliśmy żadnych spadków wydajności, ani problemów z wydajnością. Mortal Kombat 11 ani razu nie wyrzucił nas do pulpitu, a to, w dobie wszechobecnej bylejakości wśród gier, jest dużym sukcesem. Poza tym, mimo że serii nie przerzucono na nowszy silnik, a pozostawiono ją na Unreal Engine 3, najnowsza jej odsłona bardzo dobrze prezentuje się graficznie. Areny są różnorodne i pełne detali, tak jak modele postaci. Animacjom nie brakuje z kolei płynności, nawet w przypadku najbardziej skomplikowanych ruchów. Jedyne czego nie rozumiemy to to, dlaczego tryb Krypta działa jedynie w 30 klatkach na sekundę, podczas gdy pozostałe w 60 klatkach na sekundę. Szkoda, że chociażby na pecetach ta blokada nie jest podniesiona do 60 fps. W 30 klatkach ujrzymy również wszystkie przerywniki filmowe w grze oraz wprowadzenia. Przez to prezentują się one gorzej, niż chcielibyśmy.
Ostatnim aspektem gry, na który ponarzekamy jest jej menu. To powinno być dużo bardziej przejrzyste. Póki co trudno się w nim odnaleźć, a zwłaszcza w poszczególnych jego częściach, takich jak dział modyfikowania postaci.
Podsumowanie
Mortal Kombat 11 to w naszym mniemaniu świetna bijatyka, która potrafi dawać mnóstwo frajdy za sprawą swojego przemyślanego systemu walki – i podczas pojedynków z komputerem, i w trakcie starć z innymi graczami oraz w kampanii. Reszta, to jest wszechobecne mikrotransakcje i niektóre z trybów gry, to zbędna dobudowa, którą lepiej szerokim łukiem omijać. Mimo to, po tę odsłonę serii warto sięgnąć i zaprosić do zabawy znajomych.
Mocne strony:
Słabe strony:
dobra kampania ciekawa fabuła wiele trybów rozgrywki do wyboru duże możliwości kustomizacji bohaterów bardzo dobra optymalizacja gry ładna oprawa graficzna płynność animacji przemyślany i satysfakcjonujący system walki bogaty zbiór ciosów specjalnych
mikrotransakcje wszechobecny grind niesprawiedliwy poziom trudności w Wieżach tryb Krypta niepotrzebnie skomplikowana ekonomia (zbyt dużo walut) brak wielu znanych postaci
Sekiro: Shadows Die Twice to w ostatnich tygodniach tytuł najczęściej wymieniany jako murowany faworyt do zgarnięcia największej ilości wyróżnień dla najlepszej gry tego roku. Nowy action RPG twórców Dark Souls i Bloodborne jest jedną z najwyżej ocenianych produkcji ostatnich lat. Dlaczego?
Nie graliście nigdy w żadną grę z serii Dark Souls? To nic, jeszcze przyjdzie na to czas! Lepiej sięgnijcie po nową produkcję studia From Software, które oprócz „Soulsów” ma w swoim portfolio także kultowe Bloodborne. Mowa o Sekiro: Shadows Die Twice, czyli grze akcji, która od dnia swojej premiery bije rekordy sprzedażowe na całym świecie, zachwycając miliony graczy oraz dziesiątki recenzentów. W czym tkwi fenomen Sekiro: Shadows Die Twice?
Powiedzmy sobie wprost: to mogło się nie udać. Podobnie jak wielu innych graczy nie byłam przekonana do świata przedstawionego w grze Sekiro i osadzenia wszystkiego w XVI-wiecznym Kraju Kwitnącej Wiśni. Japonia ciekawi mnie może od strony kulinarnej, ale samuraje? Powiedzmy, że preferuję słowiańskiego Wiedźmina. Tymczasem studio From Software udowodniło mi i tysiącom sceptyków, że dobra gra jest dobra, niezależnie od podejmowanej tematyki. Jakkolwiek nie odpychałoby Was osadzenie Sekiro: Shadows Die Twice w odległych nam, Europejczykom realiach, to po kilku godzinach spędzonych z grą z pewnością docenicie to, jak świetnie ją zrealizowano.
Gracze wcielają się w postać shinobi, japońskiego wojownika, który dopuścił do porwania swego pana. Dążąc do uwolnienia go z rąk Klanu Ashina dowiadujemy się o drzemiącej w nim tajemnej mocy. Historię poznajemy nie tylko dzięki dobrze odegranym cutscenkom, ale także za sprawą dokładnej eksploracji świata gry. Ten jest wielopoziomowy, co zachęca nie tylko do zgłębiania jego tajemnic, ale też jeszcze dokładniejszego planowania ataków. Główną osią Sekiro: Shadows Die Twice jest walka. Wymagająca walka.
Jeśli słyszeliście cokolwiek o serii Dark Souls, to na pewno były to opinie, że to szalenie trudne gry. System walki w Sekiro: Shadows Die Twice jest również wymagający, ale trudno go nazwać skomplikowanym. To bardziej coś w stylu „easy to learn, hard to master”. Możecie młócić swojego przeciwnika kataną, zadając mu stopniowo obrażenia, ale życzę Wam powodzenia w trakcie walki z dwoma lub trzeba wrogami. O wiele skuteczniejszy jest wykonany w dobrym tempie unik lub blok i szybka kontra, pozwalające zabić większość przeciwników jednym, dobrze wymierzonym ciosem. Tu niespodzianka – nie każdy atak da się zablokować lub odbić, więc należy reagować dynamicznie na wydarzenia na ekranie. Premiowane są również ataki z zaskoczenia, które pozwalają jeszcze bardziej skrócić czas walki. Sekiro: Shadows Die Twice to RPG akcji i występują tu wszystkie charakterystyczne dla najlepszych tego typu gier elementy – z walkami z wymagającymi bossami na czele. Sekiro to gra bardzo wymagająca, a niektóre sekwencje mogą wydawać się niemalże niemożliwe do przejścia. Wyboru poziomu trudności nie ma – bo nie i już. W dobie gier wyświetlających komunikaty w stylu „press F to pay respects” to z jednej strony miły powiew świeżości, z drugiej… czy gry nie powinny bawić, zamiast frustrować? Tutaj frustracja może Wam towarzyszyć całkiem często!
Śmierć to coś, co w Sekiro występuje powszechnie. Nie mówię tu tylko o odsyłaniu oponentów na drugą stronę, ale także sytuacjach, w których to wam powinie się noga. O to nie jest trudno, bo czasem dwa ciosy ze strony wroga zakończą żywot waszej postaci. Gdy główny bohater zginie, gra stawia przed graczem wybór: śmierć permanentna i wczytanie ostatniego punktu kontrolnego lub wskrzeszenie z połową paska zdrowia. Decyzja nie zawsze jest oczywista, bowiem punkty autozapisu rozsiane są dość gęsto, a wskrzeszenie niesie ze sobą określone konsekwencji. Te wpływają na przykład na świat gry i czasem nawet zablokują wybrane opcje rozmów z wybranymi postaciami niezależnymi. Ze wskrzeszenia można skorzystać dwukrotnie w trakcie jednej walki.
SEKIRO: SHADOWS DIE TWICE – CO JESZCZE POWINNIŚCIE WIEDZIEĆ O GRZE?
Ile jest RPG w Sekiro: Shadows Die Twice? Cóż, moim zdaniem produkcji bliżej do gry typu action adventure, niźli action RPG. Jedynymi współczynnikami są tu siła i witalność, a więc w ręce graczy nie oddaje się możliwości tworzenia skomplikowanych buildów. Rozwijać można także kilka drzewek umiejętności (aktywnych i pasywnych) oraz broni i gadżetów. Umiejętności postaci poprawia się zdobywając punkty doświadczenia, natomiast broń i gadżety ulepsza się płacąc za nie odpowiednimi materiałami pozyskiwanymi z wrogów.
Ashina to otwarty świat, dający graczom możliwość w miarę swobodnej eksploracji na danym etapie gry. Możliwości zwiedzania pięknej krainy zwiększa dodatkowo linka z hakiem, która pozwala Wilkowi dostawać się w miejsca z pozoru niedostępne. Drzewa, dachy budynków i inne konstrukcje stanowią często doskonały punkt obserwacji i wyjścia do ataku z ukrycia i powalenia przeciwnika jednym ciosem. Oczywiście należy uważać, bowiem pewnych wrogów po prostu warto unikać do momentu, w którym postać nabierze większych umiejętności, a gracz nauczy się z czasem efektywniej walczyć. Nie brakuje lokalizacji ukrytych, ciekawych sekretów i dość niespodziewanych easter eggów.
Sekiro: Shadows Die Twice od strony graficznej nie prezentuje się tak fenomenalnie jak choćby Metro Exodus, ale w zamian otrzymujemy o niebo lepszą optymalizację. Oprawa wizualna dzieła From Software zasługuje na czwórkę z plusem. Ładnie zaprojektowany świat gry z doskonale prezentującymi się niektórymi jego elementami (ogień!) sprytnie maskuje drobniutkie mankamenty. Roślinność nie wygląda imponująco, rozdzielczość tekstur nie wysadza z butów, a to co widzimy na ekranie zdaje się zlewać czasem w jedną szaro-burą całość. Jest to także zasługa specyficznej, jesienno-depresyjnej prezentacji świata gry, która jest jednak zabiegiem celowym. Na tle grafiki wzorcowo prezentuje się udźwiękowienie. Kwestie wypowiadane przez aktorów w języku japońskim przepełnione są emocjami, odgłosy toczonych walk potrafią wprawić w trans bitewny, a muzyka… cóż, polecamy posłuchać na YouTube.
Jedynym poważnym mankamentem produkcji, nie będącym jednak usterką występującą często, wydaje się praca kamery. Ta przywodzi czasem na myśl konsolowe produkcje z lat 90′. Klasycznie, kamera nie radzi sobie głównie w ciasnych pomieszczeniach i nie raz w trakcie walki potrafi spłatać figla, który kończy się śmiercią głównego bohatera.
Dark Souls na sterydach? Sekiro: Shadows Die Twice to coś więcej! Nowa gra od From Software trzyma w napięciu od początku do końca i zapewnia dziesiątki godzin wciągającej zabawy. Angażujący i wymagający system walki, świetnie zaprojektowane poziomy i konieczność wykazywania się sprytem niemal na każdym kroku to tylko niektóre z długiej listy zalet Sekiro. Nie jesteście przekonani do japońskiego klimatu gry? Zupełnie niesłusznie, bowiem produkcja poprowadzona jest w iście hollywoodzkim stylu. To z pewnością jedna z najlepszych gier swojego gatunku. Nasza ocena, oceny innych redakcji oraz milionów graczy mówią chyba same za siebie.
Mocne strony:
Słabe strony:
Świetny system walki Ciekawy świat warty eksploracji Grafika na dobrym poziomie Doskonała optymalizacja gry Wciągająca fabuła Rewelacyjna gra aktorska i narracja
Stardew Valley to gra, która już od ponad trzech lat jest dostępna na komputerach osobistych, a która z czasem trafiła także na konsole PlayStation 4, Xbox One, Nintendo Switch, PlayStation Vita, a później na urządzenia z iOSem. W tym miesiącu produkcja w końcu doczekała się również swojej edycji na sprzęt z Androidem. Specjalnie dla Was postanowiliśmy ją przetestować. Przekonajcie się, czy pokochaliśmy ją tak samo jak oryginał wydany na pecety.
Stardew Valley jest sandboksową gra RPG, w której wcielamy się w młodego farmera – o nadanym przez nas imieniu, wyglądzie oraz płci. Otrzymał on w spadku po swoim dziadku małe poletko w pobliżu małego miasteczka. Jako bohater się tam przeprowadzamy i zaczynamy prowadzić sielskie życie jako rolnik, ale nie tylko. W produkcji, poza rozwijaniem naszej farmy, możemy zajmować się także bowiem połowem ryb, górnictwem czy… poszukiwaniem przygód, to jest zabijaniem potworów. Nie należy zapominać o możliwości nawiązywania przyjaźni i wchodzenia w rozmaite interakcje z innymi mieszkańcami miejscowości. Ci mogą dawać nam nawet zadania, których wykonywanie stanowi dodatkową formę zarobku.
Omawiana gra została zainspirowana popularną serią farmerską znaną głównie z przenośnych konsolek Nintento – Harvest Moon. Stworzyło ją niezależne studio Concerned Ape, pod przewodnictwem niejakiego Erica Barone. Stardew Valley zostało niebywale dobrze przyjęte przez graczy. Na Steamie posiada ono aż 96 procent pozytywnych recenzji – i nic dziwnego. W końcu, trudno na rynku trafić na grę, która relaksuje tak bardzo jak ta. Ale jak Stardew Valley sprawdza się na urządzeniach z Androidem?
Stare dobre Stardew Valley
Po uruchomieniu Stardew Valley na Androidzie w grze wita nas znajoma muzyka, a zaraz potem na ekranie pojawia się w zasadzie to samo menu, z jakim mamy do czynienia na komputerze – no, oczywiście dużo mniejsze, jako że korzystamy z 6,1-calowego smartfona. Po przejściu do tworzenia naszej postaci można zobaczyć pierwszą ważniejszą cechę odróżniającą grę od wersji pecetowej. Mowa o interfejsie, który został zmieniony tak, aby odpowiednio wygodnie korzystało się z niego na telefonie. Nieco inaczej wygląda on również podczas samej rozgrywki, jednakże wszystkie zmiany działają na korzyść tytułu.
Warto wspomnieć, że wygląd interfejsu możecie nieco dostosować do Waszych preferencji. Stardew Valley pozwala na dostosowanie rozmiaru paska z narzędziami, wielkości okna z grą, „niewidzialnych przycisków” (odpowiadają lewemu i prawemu klawiszowi myszy), i nie tylko.
przycisków” (odpowiadają lewemu i prawemu klawiszowi myszy), i nie tylko. Mimo zmodyfikowanego interfejsu gry, a także oczywistego faktu, że sterowanie na Androidzie wygląda nieco inaczej niż na PC, mamy tutaj z dokładnie tym samym Stardew Valley, w które graliśmy na komputerze. Usłyszymy w nim tę samą muzykę, odwiedzimy te same lokacje, poznamy tych samych bohaterów i weźmiemy się za te same aktywności jak w oryginalnej wersji. Cóż, gdyby tak nie było, bylibyśmy wysoce rozczarowani, a z resztą – nie tylko my.
Granie na smartfonie jest wygodniejsze niż się spodziewaliśmy
Niektórych po pierwszej wizycie na swojej wirtualnej farmie może przerazić fakt, jak małe jest wszystko, co znajduje się na wyświetlaczu. Nie martwcie się jednak – „szczypiąc” ekran możecie przybliżać widok, a co za tym idzie – ułatwiać sobie poruszanie się, a także wykonywanie wszelakich czynności, takich jak łowienie ryb, czy podlewanie posianych roślin. Rzecz jasna, widok można ponownie oddalić, na przykład aby uprościć sobie orientację w przestrzeni.
Już niejednokrotnie wspomnieliśmy Wam co nieco o sterowaniu. Czym różni się ono na Androidzie od sterowania na pececie? Tutaj nie poruszamy się z pomocą klawiszy WASD. Zamiast tego, aby udać się tam gdzie chcemy, wystarczy „tapnąć” w odpowiedni punkt na ekranie. Postać możemy prowadzić również ręcznie, przytrzymując palec na wyświetlaczu i przesuwając go w odpowiednim kierunku. Na ekranie mamy do dyspozycji również wirtualny joystick (czerwonawe przezroczyste kółko znajdujące się w lewym dolnym rogu ekranu). Sterowanie w grze jest dosyć przyjemne i nie sprawia nam żadnych problemów.
Pewnie zastanawiacie się, czy granie w Stardew Valley na smartfonie jest choć trochę trudniejsze niż na komputerze. Jedyną rzeczą, która stanowiła dla nas większe wyzwanie była walka z potworami w kopalni. Trzeba podchodzić do niej zdecydowanie rozważniej. W innym wypadku może czekać Was utrata przytomności (a także złota), czego my brutalnie doświadczyliśmy.
Stardew Valley jest świetnym portem także pod względem graficznym
Wspomnieliśmy wcześniej, że mobilna wersja Stardew Valley to w zasadzie to samo Stardew Valley, z którym mamy do czynienia na PC. Dotyczy to nie tylko muzyki w grze, która jest naprawdę genialna, aktywności czy bohaterów, ale również oprawy wizualnej. Ta nie różni się niczym od tej, którą możemy podziwiać w edycji komputerowej, i dobrze. Bez niej klimat gry nie byłby takim sam.
STARDEW VALLEY NA ANDROIDA TO IDEAŁ?
Czy androidowej wersji Stardew Valley czegoś brakuje?
W jednym z pierwszych akapitów tego artykułu stwierdziliśmy, że po uruchomieniu Stardew Valley na ekranie pojawia się w zasadzie to samo menu, z jakim mamy do czynienia na pecetach. Użyliśmy w tym zdaniu słowa w zasadzie, bowiem nie zobaczycie w nim pewnego kluczowego elementu, a mianowicie możliwości włączenia trybu kooperacyjnego.
Tak, mobilna edycja Stardew Valley nie oferuje trybu dla wielu graczy, a przynajmniej na razie. Mamy nadzieję, że kiedyś się to zmieni bowiem stanowi on ciekawe urozmaicenie rozgrywki. Z resztą, pozwala on na czerpanie jeszcze większej frajdy z gry.
Energożerność nie jest problemem
Gra mobilna grze mobilnej nierówna, także pod względem pobierania energii z baterii smarfona. W Sklepie Play możemy znaleźć dużo zarówno tych, które są dla baterii w tych urządzeniach bardzo łaskawe, jak i te, które bardzo szybko je rozładowują. Do których należy Stardew Valley?
Miło nam stwierdzić, że raczej do… tych pierwszych. To, jak szybko produkcja będzie rozładowywać baterię w Waszym telefonie będzie oczywiście zależeć od ustawionej jasności ekranu, ale wydaje nam się, że nawet przy dość wysokiej jasności Stardew Valley pochłania energię stosunkowo powoli. W ciągu 40 minut rozgrywki bateria w naszym smartfonie rozładowała się zaledwie o około 6% (przy jasności ekranu ustawionej na poziomie około 50%). Nieźle, nieprawdaż?
Stosunek jakości do ceny
Stardew Valley nigdy nie było drogą grą, a obecnie kosztuje ono na Steamie zaledwie 53,99 złotych. To bardzo mało, zważywszy na fakt, że zwykle gracze spędzają w tej grze nawet setki godzin. A jak prezentuje się cena produkcji w Sklepie Play?
W wersji na Androida Stardew Valley kosztuje jeszcze mniej, bowiem jedynie 37,99 złotych. Różnica w cenie może wynikać z wcześniej wspomnianego faktu, iż ta edycja nie posiada trybu multiplayer. Tak czy siak, tytuł jest warty tych pieniędzy.
Takich gier powinno powstawać więcej
Jak widać, Stardew Valley na Androida jest równie genialną grą co Stardew Valley w wersji na PC. Świetnie zmodyfikowany interfejs, a także doskonale znane nam z komputerów oprawa audiowizualna i rozgrywka sprawiają, iż tytuł ten sprawdza się na smartfonie lepiej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Cóż, zapewne jeszcze lepiej sprawdza się on na tabletach.
Naszym zdaniem niewiele gier przeniesiono z komputerów na urządzenia mobilne równie dobrze co Stardew Valley. Studio Concerned Ape powinno być dumne z tego, co udało mu się dokonać.
Mocne strony:
Słabe strony:
świetnie zmodyfikowany interfejs możliwość oddalania i przybliżania widoku wygodny system sterowania dobrze znana z oryginału oprawa audiowizualna niska energożerność dobry stosunek jakości do ceny
Anthem to tytuł, w którym nie pokładaliśmy wielkich nadziei. W końcu, już na etapie beta testów ten nie był oceniany zbyt pozytywnie. Mimo to, zdołał nas on poważnie… rozczarować. Przekonajcie się, dlaczego.
science-fiction. Przenosi ona nas do wyimaginowanego świata, który został porzucony przez pradawnych bogów, czy też zapomnianą już cywilizację zwaną „twórcami”, która pozostawiła po sobie narzędzia pozwalające na przekształcanie tego świata i tworzenie nowych istot. Te narzędzia czerpią moc z niepoznanej dobrze i potężnej siły zwanej „hymnem stworzenia”, której do tej pory nikt nie zdołał okiełznać i posiąść na własność, mimo wielu prób. Niestety, przez to że hymn jest niestabilny, owe narzędzia ciągle tworzą kolejne zagrażające ludzkości potężne kreatury. Przed tymi kreaturami, a także obcymi rasami i innymi niebezpieczeństwami, do których należy wroga frakcja Dominion, ludzkość skrywającą się w otoczonymi murami miastach chronią tak zwani freelancerzy, czyli śmiałkowie wyposażeni w pancerze wspomagane klasy Javelin. Tylko oni są w stanie stawić czoła tym niebezpieczeństwom, ale niestety jest ich na świecie oraz mniej.
My, gracze, wcielamy się w jednego z freelancerów i otrzymujemy zadanie wykonywania kolejnych misji zleconych przez mieszkańców Fortu Tarsis. Dodatkowo naszym celem jest poznanie tajemnic świata Anthem.
CO W ANTHEM ZAGRAŁO? (NIE)DŁUGO BY WYMIENIAĆ
Główną atrakcją, którą oferuje gra, są bez wątpienia wspomniane pancerze, czyli javeliny. Dzięki nim każdy może w pewnym stopniu poczuć się jak Iron Man. Sprawiają one bowiem, że stajemy się szybsi, zwinniejsi, silniejsi, i nie tylko, w zależności od tego, jaki rodzaj pancerza wybierzemy, a do wyboru jest kilka. Javeliny pozwalają nawet na latanie, które poważnie umila rozgrywkę i zwyczajnie daje frajdę.
Frajdę daje również walka – między innymi dlatego, że możemy wybrać, w jakim stylu chcemy walczyć, a to poprzez dokonanie wyboru pancerza. Dodatkowo, do niego możemy odpowiednio dobrać bronie, w zależności od tego, czy chcemy walczyć na krótkim, średnim czy dalekim dystansie. Nam najbardziej spodobał się javelin klasy Śmigacz, który wygląda smukle i zapewnia największą zwinność. Najlepiej sparować go z bronią krótkiego lub średniego dystansu, na przykład pistoletem maszynowym, ponieważ najefektywniej wykorzystamy Śmigacza, walcząc jak najbliżej wrogów i wykorzystując walkę wręcz.
Czy oznacza to, że BioWare w pełni wykorzystał potencjał swojego pomysłu? Naszym zdaniem nie. Chociaż Anthem pozwala na modyfikowanie pancerzy, zmienianie ich wyglądu czy dodawanie nowych modułów, które je ulepszają, a także craftowanie nowych ich części, to nie mamy tu do dyspozycji wiele opcji. Oczywiście, z czasem odblokujemy ich więcej, ale nawet wtedy możliwości customizacji nie będzie tyle, ile nam obiecano.
To czego brakuje nam w zbrojach to więcej ciekawych broni wbudowanych bezpośrednio w nie – takich, które gwarantowałyby więcej rozgrywki przypominającej tą z chwili uruchomienia umiejętności głównej. Ta potrzebuje czasu na naładowanie się, a więc możemy korzystać z niej stosunkowo rzadko. W przypadku Śmigacza jest to na przykład umiejętność o nazwie Ostre sztylety.
Innym pozytywnym aspektem Anthem jest jego oprawa wizualna. Mimo że grę spotkał downgrade graficzny, tak jak wiele innych tytułów, to ta nadal wygląda cudnie. Możemy podziwiać w niej naprawdę przepiękne widoki, a te są takie, zarówno na nieco słabszych, jak i lepszych kartach. My korzystaliśmy z kart graficznych Palit GTX 2080 Ti oraz Zotac GTX 1070 Ti. Na obydwu Anthem wygląda cudnie, a przez to świat gry aż miło przemierzać. Warto pochwalić również sam projekt świata gry pod względem topograficznym. Nie brakuje w nim bowiem górskich pasm, wodospadów, ciekawych jaskiń czy bujnej roślinności.
To co w Anthem byśmy pod względem graficznym poprawili, to wygląd naszej i innych postaci. Tak jak w przypadku Mass Effect: Andromeda, tak i tutaj BioWare wykazał się dość słabo. Wiele twarzy w grze wygląda po prostu nienaturalnie, a jeszcze gorzej prezentują się animacje, które tym twarzom towarzyszą (z pewnymi wyjątkami). Takie „smaczki” można zauważyć od samego początku rozgrywki. Dodatkowo dziwne jest, iż twarze niektórych mieszkańców świata Anthem wydają się być pokryte teksturami o niższej rozdzielczości niż twarze pozostałych.
Jeśli chodzi o miłe słowa, to by było na tyle.
GDZIE TA FABUŁA
Na początku tego artykułu dowiedzieliście się, o co w tym całym Anthem chodzi i jakie jest jego tło fabularne. Teraz pora powiedzieć co nieco o rozwoju wydarzeń podczas samej rozgrywki. Cóż, pod tym względem niestety jest biednie. Aby poznać całą fabułę gry wystarczy maksymalnie 15 godzin, ale nie zawsze będą to godziny przyjemne. Chociaż na początku jest ciekawie – poznajemy interesujące historie z przeszłości świata gry, podczas misji zaczynamy czuć, że kroi się coś dużego, coś ważnego, robi się intrygująco – to z czasem bańka pęka, bo zaczynają nudzić nas niezwykle powtarzalne misje, które zdecydowanie zbyt często ograniczają się do schematu „dotrzyj tu, obroń obszar przed przeciwnikami i coś odszukaj, dotrzyj do kolejnego punktu, powtórz poprzednie punkty kilka razy, finałowa walka”. Zadaniom zwyczajnie brakuje emocji.
Fabułę psuje również to, w jaki sposób ta jest nam przedstawiana. To co kluczowe dla całej historii miesza się bowiem ze sztucznie optymistycznymi rozmowami, w których mamy do czynienia z bezcelowymi opcjami dialogowymi, naprawdę kiepskimi żartami, i nie tylko. Z czasem tych rozmów ma się po prostu dość. Te i inne elementy sprawiają, że po pierwszych dwóch godzinach zabawy fabuła przestaje być czynnikiem przyciągającym do ekranu.
Miło nie wspominamy także przerw, które mają miejsce między kolejnymi misjami. Przed podjęciem następnego zadania nasz czas możemy spędzić bowiem w Forcie Tarsis, między innymi na rozmowach z innymi postaciami. To miejsce jest jednak niezwykle małe i ciasne. Najzabawniejsze, że to wcale nie skraca czasu potrzebne go na dotarcie z punktu A do punktu B, gdyż po Forcie Tarsis poruszamy się równie ślamazarnie co 90-letni dziadek z laską w supermarkecie, nie obrażając dziadka. Z resztą, mimo tego BioWare miał problem z zapełnieniem fortu wartościowymi treściami. Gdy mijamy mieszkańców miasta ci zamiast rzeczywiście rozmawiać ze sobą zamiast tego zwykle tylko poruszają ustami i wykonują, niestety często nienaturalne, rozmaite gesty. Twórcy gry pomyśleli tylko o tym, aby w tle odtwarzała się ścieżka dźwiękowa z miejskim gwarem. Na próżno szukać tu więc życia znanego chociażby z miast w Wiedźminie 3, a skoro do takiego miejsca mamy wracać po każdej misji, to odechciewa się nam bycia jego bohaterem.
GRA, KTÓRA FRUSTRUJE DO CZERWONOŚCI
Jeżeli myślicie, że skończyliśmy wymieniać bolączki Anthem, to jesteście w ogromnym błędzie. Pora wziąć się za kolejne, począwszy od kwestii lootu. Każdy fan looter-shooterów doskonale wie, jak ważnym elementem rozgrywki jest znajdowanie kolejnych przedmiotów, w które możemy wyposażyć naszego bohatera. Niestety, BioWare sprawiło, że w Anthem proces ten nie daje żadnej satysfakcji. Jest tak, ponieważ w trakcie misji nie możemy sprawdzić, co nam „wypadło”, ani od razu założyć na siebie nowego elementu uzbrojenia. O tym przekonać możemy się dopiero podczas podsumowywania zadania, a żaby włożyć nowy przedmiot musimy specjalnie udać się do obszaru o nazwie Kuźnia, ukrytego za ekranem ładowania. Czy nie byłoby prościej i przyjemniej, gdybyśmy mieli dostęp do ekwipunku postaci pod przyciskiem na klawiaturze, jak w innych tytułach tego typu? Mało tego, wszystkie bronie wyglądają po prostu zbyt podobnie do siebie.
Wspomnieliśmy o ekranach ładowania. Cóż, te towarzyszyły nam w grze bardzo, ale to bardzo często. Na domiar złego były one katastrofalnie długie. Czasem mieliśmy wrażenie, że więcej czasu spędziliśmy podczas misji na ekranach ładowania, niż na samej zabawie. To było niezwykle frustrujące, ale nie bardziej frustrujące, niż jeszcze jeden pewien nie taki drobny szczegół.
Ten szczegół to stabilność gry. Nie powinniście wierzyć w żadne wiadomości o tym, że patch, który gra otrzymała na premierę, ją pod tym względem poprawił. Już dawno nie mieliśmy do czynienia z produkcją, która by tak często crashowała. Anthem wyrzuciło nas z zabawy wielokrotnie, zarówno podczas misji, jak i zaraz po uruchomieniu gry. Nie pomogły w tej kwestii żadne próby naprawienia plików. Wygląda na to, że nadal musimy czekać, aż Anthem będzie działać poprawnie. Jak długo? Kto to wie?
BIOWARE MUSI SIĘ POPRAWIĆ
Czy ktokolwiek pamięta jeszcze, że spod szyldu BioWare wyszły takie gry jak Mass Effect, Dragon Age czy Knights of the Old Republic? Przykro nam, ale Anthem przyćmiewa wszelkie dawne sukcesy studia. Ta gra ma mało wspólnego z dopracowanym produktem, a z tego powodu póki co odłożyliśmy ją na półkę. Być może kiedyś Anthem będzie warte miejsca na naszych dyskach, ale zdecydowanie po wielu potężnych patchach. Mamy tylko nadzieję, że wtedy dla tego tytułu nie będzie już za późno.
Mocne strony:
Słabe strony:
piękna oprawa graficzna satysfakcjonująca walka możliwość latania kilka javelinów do wyboru
przewidywalna i krótka fabuła zadania powtarzalne do bólu słaba stabilność gry, a raczej jej brak zbyt małe możliwości modyfikacji pancerzy kompletnie niesatysfakcjonujący loot nieszczęsne ekrany ładowania
Mało która gra w ostatnich miesiącach potrafiła skupić na sobie tak skutecznie uwagę całego środowiska graczy. Niestety, im bliżej premiery, tym więcej ciemnych chmur zbierało się nad dziełem ukraińskiego 4A Games. Sprawdziliśmy czy twórcy podołali zadaniu i czy Metro Exodus ma szansę zgarnąć choć kilka tytułów gry roku.
Na wstępie powiedzmy sobie szczerze: gracze pragnący kupić Metro Exodus zostali nabici w butelkę. Decyzja o wycofaniu gry ze Steama na 2 tygodnie przed jej premierą była ciosem poniżej pasa. Osoby, które zakupiły tytuł na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy mogły dodać go do swojej biblioteki i korzystać z niego poprzez platformę Valve. Cała reszta (w tym ci, którzy zamówili wydania pudełkowe) skazana jest na korzystanie z Epic Games Store. W porównaniu do Steama, platforma Epic Games jest mówiąc delikatnie… uboga w funkcje. Tyle tytułem wstępu. Tak się po prostu nie robi.
Metro Exodus pozwala graczom po raz kolejny wcielić się w protagonistę znanego z poprzednich odsłon serii. Fabuła gry rozpoczyna się po wydarzeniach z Metro: Last Light, sfinalizowanych „dobrym” zakończeniem. Artiom cieszy się ogromnym szacunkiem w tunelach rosyjskiego Metra i wiedzie szczęśliwe życie u boku swej żony. Nie może jednak siedzieć bezczynnie wierząc, że gdzieś na powierzchni ziemi mogą być inni ocalali. Rozwój wydarzeń w Metro Exodus szybko dowodzi, że Artiom miał rację…
Już sam początek zabawy z Metro Exodus pozwala wysnuć kilka wniosków wstępnych, które znajdują potwierdzenie w trakcie późniejszej zabawy. Przede wszystkim: wyjście na powierzchnię nie wyszło wcale grze na złe. Wręcz przeciwnie. Dało 4A Games możliwość wykazania się w zakresie projektowania lokacji i tworzenia ciężkiej atmosfery świata spustoszonego przez skażenie nuklearne. Z zadania tego twórcy wykazali się na piątkę z plusem. Przemierzając posępne i szaro-bure otoczenie, niemalże czujemy chłód bijący od wszechobecnego śniegu i instynktownie szukamy miejsca, w którym można choć przez chwilę poczuć się bezpiecznie.
DIABEŁ TKWI W SZCZEGÓŁACH
W grze zaimplementowano mnóstwo smaczków, które potęgują jej realizm. Należy cyklicznie zerkać na zegarek, by w porę wymienić filtr powietrza w masce. Bez niego… marny żywot Artioma. Licznik Geigera cyka coraz głośniej, gdy zbliżamy się do źródła promieniowania, a rozładowaną latarkę należy naładować manualnie. Ba, broń potrafi się zaciąć w trakcie wymiany ognia, niczym w Far Cry 2, czyniąc gracza zupełnie bezbronnym w obliczu zagrożenia. Liczba podobnych detali jest porażająca.
Postać Artioma jest w zasadzie niemową. Rosjanin parę słów wydusić z siebie potrafi jedynie na ekranach ładowania i podczas czytania dziennika, nie uczestnicząc zupełnie w dialogach! Idiotycznie wyglądają próby podejmowania konwersacji z Artiomem ze strony, notabene ciekawie wykreowanych, postaci. Artiom nigdy nie odpowiada, nikomu. Na przestrzeni całej gry wypada to nienaturalnie i bardzo kłuje w… uszy. Poza tym, narracja jest bardzo ciekawa, opowiedziana w grze historia niezwykle wciągająca, a fabułę chłonie się niczym fabułę dobrej książki. Dialogi angielskie wypadają bardzo blado na tle oryginalnych i warto rozważyć zmianę języka na oryginalny, by wsiąknąć po uszy w rosyjski klimat. Nie każdemu spodoba się olbrzymia liczba dialogów i przerywników, na rozwój których nie mamy żadnego wpływu. Historia w Metro Exodus ma swoje tempo i jeśli chcecie kolejnego DOOMa, to nie jest to pozycja dla Was.
CZAS UKOŃCZENIA METRO EXODUS? TO ZALEŻY…
Osią zabawy w Metro Exodus, po początkowych, przypominających samouczek, wydarzeniach, szybko staje się podróżowanie po wcale-nie-tak-otwartym świecie, na pokładzie pociągu Aurora. Każdy rozdział zamykany jest poprzez podróż pociągiem do nowej lokalizacji. Całą grę da się przejść w 12-14 godzin, ale jeśli nastawicie się na eksplorację i szukanie smaczków, to Metro Exodus pochłonie ponad 25 godzin z Waszego życia. Jak to jest z tym otwartym światem? No, jest tak, że zasadniczo go nie ma. Lokacje są wprawdzie bardziej rozległe, a wyjście na powierzchnię pozwala na odrobinę więcej swobody w zakresie eksploracji większych przestrzeni, ale nie ma to nic wspólnego ze światem sandboksowym. Są dwie, może trzy lokacje, które pozwalają z dużą dowolnością dążyć do realizacji postawionych Artiomowi celi. Poza tym, jesteśmy prowadzeni jak po sznurku. Nie ma tu jednak miejsca na nudę, oj nie.
Decyzje podejmowane przez gracza mają znaczenie. Od nich zależy to, jak postrzegany jest główny bohater, a nawet to, czy niektóre postacie przeżyją czy zginą. Nie liczcie tu na dramę i homoseksualne związki rodem z serii Mass Effect, ale… dzieje się! Kolejne kroki czynione na przestrzeni rozgrywki prowadzić mogą do dwóch różnych zakończeń gry. Które z nich jest bardziej satysfakcjonujące? Heloł, przekonajcie się sami, bo warto.
Sposobów na brnięcie przez świat Metro Exodus jest naprawdę wiele. Swoje cele realizować możecie po cichu lub wręcz przeciwnie. Wprawdzie system skradania nie jest jakiś wybitny, ale przeważnie sprawdza się całkiem nieźle. Niektórych przeciwników można zlekceważyć, innych załatwić po cichu. Decydując się na totalną rozwałkę pamiętajcie, że hałas zwabia mutanty. Sztuczna inteligencja przeciwników stoi momentami na bardzo rozczarowującym poziomie. O ile ludzie potrafią się czasem jakoś zorganizować, to mutanty często biegają po mapie chaotycznie, niczym kurczaki z pourywanymi głowami, wystawiając się na rzeź ze strony gracza. Oponenci potrafią się również blokować o elementy otoczeni i mamy nadzieję, że deweloper usunie to w którejś z najbliższych aktualizacji.
Pamiętajcie, że wybierając skradankowy styl gry i omijając niektórych wrogów oraz lokacje pełne postnuklearnych wynaturzeń nie znajdziecie tego, co mocno urozmaica zabawę: różnych smaczków osadzonych w rosyjskiej kulturze, stron dzienników i… ulepszeń broni. Tak, w Metro Exodus jest system craftingu, który zastąpił znany z wcześniejszych odsłon handel, w którym walutą były naboje.
Ad hoc tworzyć można przedmioty takie jak apteczki filtry. Bardziej problematyczne jest ulepszanie i naprawa broni, których to dokonywać można wyłącznie w występujących tu i ówdzie warsztatach. Arsenał z pozoru może wydawać się ubogi, a 10 broni nie robić wrażenia, ale możliwość modyfikacji kolb, lunet i luf sprawia, że charakterystykę działania każdej z nich można zmienić nie do poznania, na wiele sposobów.
RAY TRACING OD NVIDIA W METRO EXODUS WYPADA ZNAKOMICIE. DLSS – RÓŻNIE
Doskonałe wrażenia pozostawione poprzez projekt świata gry potęguje przepiękna oprawa wizualna, która nawet na najniższych detalach graficznych potrafi zaskoczyć szczegółowością. Opad szczęki następuje po przesunięciu suwaka na ustawienia High/Ultra, a włączenie efektów oferowanych przez karty graficzne NVIDIA GeForce RTX powoduje dodatkowe ugięcie kolan. Wiele osób uważa, że ray tracing to „tylko niepotrzebne wodotryski”. Trudno nam się z tym zgodzić.
Realistyczne promienie świetlne nie są może czymś, co doceniamy na bieżąco, ale wystarczy je wyłączyć, aby przekonać się, że światło bez tej technologii jest płaskie i zupełnie nierealistyczne. To właśnie takie smaczki pozwalają w pełni docenić to, co robi się w kierunku fotorealizmu w grach. Jednocześnie pamiętać należy, że włączenie technologii ray tracing powoduje spadki liczby klatek sięgające nawet 20-30%. Na naszym RTX 2080 Ti Metro Exodus śmigał nawet w 4K na Ultra detalach i z ray tracingiem, ale na RTX 2060 konieczne będzie obniżenie rozdzielczości i detali, jeśli będziecie chcieli cieszyć się nową technologią firmy NVIDIA. Nowe laptopy Lenovo Legion Y740 z kartami RTX 2060, RTX 2070 Max-Q oraz RTX 2080 Max-Q radzą sobie z grą świetnie, także z włączonym ray tracingiem.
Metro Exodus jest jedną z dwóch pierwszych gier, w których zastosowano NVIDIA DLSS, celem poprawienia wydajności. Deep Learning Super Sampling (DLSS) to technika platformy NVIDIA RTX, która wykorzystuje głębokie uczenie się (deep learning) i sztuczną inteligencję w celu poprawy wydajności gry przy jednoczesnym zachowaniu jakości obrazu. DLSS pomaga graczom osiągnąć płynność wyświetlanego obrazu podczas zastosowania wymagających ustawień graficznych. Gracze mogą uzyskać w Metro Exodus nawet 30% poprawę wydajności przy wykorzystaniu ustawień Ultra i włączonemu ray tracingowi, w zależności od zastosowanej karty graficznej i użytej rozdzielczości. Wady takiego rozwiązania? Grafika po włączeniu DLSS jest nieco bardziej rozmyta i traci na szczegółowości.
Czy Metro Exodus jest grą z porażającymi wymaganiami sprzętowymi? Cóż, do naprawdę komfortowej zabawy w średnich ustawieniach graficznych i rozdzielczości Full HD wystarczy Wam GeForce GTX 1060, czyli karta kosztująca obecnie ok. 800-900 złotych. Gra nawet na średnich detalach wygląda przepięknie i musicie odpowiedzieć sobie sami, czy jest warta ulepszenia platformy. Naszym zdaniem jest.
Nie jesteśmy pewni, czy gra Metro Exodus zapisze się złotymi zgłoskami w historii gier komputerowych. Ba, jesteśmy pewni, że raczej tak nie będzie, bo nie jest pod żadnym względem rewolucyjna. Czy to jednak oznacza, że nie spełnia pokładanych w niej nadziei lub jest pozycją słaba? A gdzie tam, jest godnym następcą poprzednich części cyklu! W Metro Exodus powinien zagrać każdy fan serii, bez względu na to, że w grę zagrać można obecnie wyłącznie za pośrednictwem Epic Store. Powinien dać jej szansę także każdy miłośnik FPSów oraz gier rozgrywających się w światach postnuklearnych. Metro Exodus to jedna z ostatnich gier stawiających na rozgrywkę jednoosobową i wynoszących ten właśnie rodzaj zabawy na najwyższy poziom. Pięknie zaprojektowany świat, zapierająca dech w piersiach grafika, wciągająca fabuła, absolutnie genialny klimat i fantastyczny styl prowadzenia narracji to argumenty wystarczające do tego, by Metro Exodus stało się jedną z naszych ulubionych produkcji ostatnich lat.
Zagrajcie, nie pożałujecie.
Mocne strony:
Słabe strony:
nowy, piękny świat gry fenomenalna oprawa graficzna i efekty RTX niezła optymalizacja niesamowity postapokaliptyczny klimat dopracowane lokalizacje wciągająca, ciekawie opowiedziana historia ciekawy system modyfikacji broni satysfakcjonująca mechanika strzelania
brzydkie zagranie z ucieczką ze Steama główny bohater jest niemową miejscami kiepska SI wrogów
Choć Diablo 3 na swój sposób gwarantuje dobrą zabawę, nie ma wątpliwości, że mocno brakuje mu klimatu poprzednich odsłon serii. Nie ma w nim tej samej gitarowej muzyki, ani tak samo mrocznych zakątków. Nawet dodatek Reaper of Souls nie wprowadza naszym zdaniem wystarczających poprawek w tym zakresie. Dlatego też wielu graczy szuka klimatu Diablo i Diablo 2 w produkcjach, które nie zostały stworzone przez Blizzarda – chociażby Path of Exile. My znaleźliśmy go w zaskakująco przyjemnej produkcji polskiego studia Thing Trunk – Book of Demons. Niedawno mieliśmy okazję Book of Demons wypróbować. Dlatego też postanowiliśmy zrecenzować dla Was tę grę.
Book of Demons to gra akcji z elementami RPG i… karcianki, która swoim klimatem, fabułą oraz rozgrywką bardzo, ale to bardzo mocno nawiązuje do pierwszego Diablo. Uwierzcie nam, jest to jej ogromna zaleta. W zasadzie, tytuł ten stanowi hołd dla wspomnianej kultowej produkcji, jednakże hołd ten został wzbogacony sporą dawką czarnego humoru oraz parodii, które znacznie zwiększają przyjemność czerpaną z zabawy.
Jak przedstawia się fabuła Book of Demons? W grze wcielamy się w jedną z trzech klas postaci: wojownika, złodziejkę lub maga, która wraca do rodzinnego miasteczka po lata. Okazuje się, że owe miasteczko zmieniło się niemalże nie do poznania, a to za sprawą potworów, które zalęgły się w podziemiach tamtejszej katedry. Wielu mieszkańców z ich powodu po prostu uciekło, a inni odebrali sobie życie. My oczywiście postanawiamy stawić czoła zagrożeniu, wybierając się do katedry w celu dotarcia do samego piekła i pokonania… Arcydemona. Brzmi znajomo, nieprawdaż? Nie bez powodu.
Book of Demons jest pierwszą odsłoną planowanej serii Return 2 Games, która ma stanowić hołd dla najlepszych gier ostatniej dekady XX wieku. Jak już wspomnieliśmy, Book of Demons jest hołdem dla Diablo, do którego gra nawiązuje na każdym kroku – opisaną wyżej fabułą, nazwami bossów, charakterystyką poszczególnych postaci, i nie tylko. Niemniej, posiada ona wiele unikatowych cech, które sprawiają, że powinna podobać się ona zarówno fanom Diablo, jak i osobom, które nie są z nim zaznajomione.
W zasadzie, akcja gry osadzona jest w książce. No cóż, można powiedzieć, że opowiada ona „bajkę” o grze, którą Blizzard stworzył w 1996 roku. Ten motyw ma swoje odzwierciedlenie w oprawie wizualnej. W Book of Demons wszystkie postaci, a także podziemia czy nawet interfejs wyglądają tak, jakby zostały wycięte z papieru. Nam ta koncepcja mocno przypadła do gustu. Dopasowano do niej odpowiednio animacje walki. Choć niektórzy uważają, że te mogłyby być bardziej zaawansowane, zgadzamy się z twórcami gry, którzy stwierdzili, iż wybrano taki, a nie inny rodzaj animacji, ponieważ ta po prostu bardzo dobrze pasowała do całej reszty.
CO JESZCZE PODOBA NAM SIĘ W BOOK OF DEMONS?
Czym jeszcze charakteryzuje się Book of Demons? Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na to, że w grze nie zbieramy żadnych przedmiotów, które mielibyśmy wkładać do poszczególnych slotów w ekwipunku, ani nie rozwijamy drzewka umiejętności. Obydwie te funkcje przejmują karty, które możemy znajdować w podziemiach podczas rozgrywki. Karty te mogą pełnić różne funkcje. Jedne są artefaktami, które zastępują bronie, zbroje i biżuterię, inne pozwalają na używanie konkretnego czaru czy specjalnej umiejętności, a ostatnia kategoria umożliwia korzystanie z takich przedmiotów jak mikstury, zwoje czy bomby.
Oczywiście, gra nie pozwala nam na używanie wszystkich odnalezionych kart jednocześnie. Musimy wybrać spośród nich te najbardziej przydatne, ponieważ liczba slotów na aktywne karty jest mocno ograniczona. Z czasem można ją zwiększyć, ale za sporą opłatą. Ponadto, karty należy dobierać do siebie z głową. Otóż, artefakty, czyli zielone karty, blokują odpowiednią część niebieskiej many tak zwaną zieloną maną. Jeżeli postanowimy skorzystać ze zbyt wielu artefaktów, możemy zablokować całą naszą niebieską manę, a przez to, nawet jeśli dodamy do aktywnych kart niebieską kartę czaru, nie będziemy mogli jej użyć, ponieważ ta zużywa niebieską manę, która jest w całości zablokowana. Te ograniczenia zmuszają graczy do tworzenia wielu ciekawych buildów i łączenia posiadanych kart w interesujące zestawy. Karty w hack’n’slashu były zatem strzałem w dziesiątkę.
Ogromną zaletą Book of Demons jest to, ze papierowe podziemia generują się w nim proceduralnie. To sprawia, że w przeciwieństwie do tego z czym mamy do czynienia w Diablo 3, nie natrafimy tu na dwie takie same lokacje. Oczywiście, tak jak w Diablo podzielono je na trzy większe sekcje, na końcu których czekają bossowie. Tak więc, najpierw musimy dotrzeć do… Kucharza, następnie do Antypapieża, aby po wielu godzinach bojów wkroczyć do Piekła i zmierzyć się z Arcydemonem. Ich nazwy są genialne, czyż nie?
Oczywiście, nie możemy pominąć kwestii pomniejszych potworów, z którymi przyszło nam się zmierzyć w Book of Demons. Deweloperzy ze studia Thing Trunk przygotowali dla nas prawdziwe hordy szkieletów, zombie, demonów, i nie tylko. Należy pochwalić różnorodność przeciwników, zarówno pod względem ich wyglądu, jak i umiejętności. Niemal na każdym kolejnym poziomie spotkamy nowy rodzaj wroga, który spróbuje zaskoczyć nas tym, co potrafi.
Jak pewnie się domyślacie, raz na jakiś czas w grze można natrafić także na specjalnych, silniejszych przeciwników, z którymi walka podzielona jest na fazy. Może trudno w to uwierzyć, ale starcia z każdym z nich były unikatowe. Jedne były trudniejsze, inne mniej, ale najważniejsze jest to, że te praktycznie zawsze dawały satysfakcję.
Book of Demons szczególnie polecamy osobom, które z jakiegoś powodu rzadko mają czas na granie, a gdy już go mają jest go bardzo mało. Do tej gry możecie wejść bez obawy, że w tym czasie nie zdążycie dojść do kolejnego punktu nawigacyjnego czy „check pointu”. W Book of Demons zaimplementowano bowiem interesujący i przydatny system Flexiscope, który pozwala na wybranie, ile czasu chcemy spędzić w grze. System ten dopasuje do owego czasu wielkość i ilość poziomów, które powinniśmy idealnie być w stanie przejść. Ponadto, nawet jeśli nie zdołacie przejść jednego z poziomów zaproponowanych przez system, nie martwcie się – możecie zapisać grę i z niej wyjść, nie tracąc żadnych postępów ani przedmiotów. Pozostawiony poziom będzie na Was czekał po powrocie.
CZY BOOK OF DEMONS JEST GRĄ IDEALNĄ?
Najważniejszą z mocnych stron Book of Demons jest to, że gra na każdym kroku przypomina graczowi, aby ten nie traktował jej zbyt poważnie. Nie dość, że nasz bohater raz na jakiś czas sobie żartuje, albo mówi słowo „Najs”, to zabawne rzeczy często mają do powiedzenia także NPC czy bossowie. Co więcej, gra wypełniona jest świetnymi easter-eggami, nawiązującymi nie tylko do Diablo. Zobaczcie tylko, jak wygląda w Book of Demons Mag:
Mimo wspomnianych żartów i easter-eggów, które można spotkać w Book of Demons, gra posiada swoisty mroczny klimat, który przypomina nam o geniuszu Diablo i o tym, że w każdym momencie możemy zginąć. Tytuł zawdzięcza to przede wszystkim swojej muzyce.
Czy w Book of Demons można się do czegoś doczepić? Jeśli już, to do tego, że w podziemiach możemy poruszać się tylko po wyznaczonych ścieżkach, a nie po całym ich obszarze, jednakże to stanowi pewne dodatkowe wyzwanie w walkach z większą ilością przeciwników. Musimy w nich bowiem odpowiednio analizować swoje położenie, tak abyśmy nie zostali otoczeni, aby nasza droga ucieczki do ewentualnej kapliczki życia nie została odcięta. Poza tym, nie mamy do gry żadnych zarzutów. Sterowanie jest w niej proste i przyjemne, a poziom trudności jak dla nas jak w sam raz, a przynajmniej na poziomie „normalnym”. Jeżeli szukacie mniej intensywnych wrażeń, zawsze możecie grać na poziomie „relaks”, a jeśli bardziej, na poziomie „roguelike”.
Ogólnie rzecz biorąc, Book of Demons jest bardzo przyjemną grą, która łączy ze sobą gatunki, przypominając nam naszą miłość do Diablo. Jej nietuzinkowy humor oraz stylistyka sprawiają, że chcemy spędzić w niej jeszcze wiele godzin.
Mocne strony:
Słabe strony:
świetny, rozluźniający atmosferę humor system kart proceduralnie generowane poziomy system Flexiscope odpowiedni poziom trudności klimatyczna oprawa wizualna i dźwiękowa różnorodni przeciwnicy mnóstwo easter-eggów proste sterowanie czytelny interfejs
możliwość poruszania się tylko po wyznaczonych ścieżkach
Przetestowaliśmy najnowszą produkcję Avalanche Studios, która pozwala graczom już po raz czwarty wcielić się w postać Rico Rodrigueza. Ekspert od demolki tym razem trafia do fikcyjnego państwa Solis. Czy krewki Rico nieco zdziadział, czy może zyskał drugą młodość?
Akcja Just Cause 4 toczy się w fikcyjnym, południowoamerykańskim państwie Solis. Gracze wcielają się w postać Rico Rodrigueza, którego zadaniem jest obalenie pełniącego władzę Oscara Espinosy. Dyktator i jego podwładni z frakcji o nazwie Czarna Ręka uprzykrzają życie mieszkańców pięknej krainy. Fabuła… jest. Nie ma co szeroko rozpisywać się na jej temat, bowiem nie jest ani zbyt porywająca, ani też logiczna. Szczerze? Po chwili przewijaliśmy absolutnie każdy filmowy przerywnik. Gra aktorska jest marna, a oprawa graficzna przerywników pozostawia nieco do życzenia. Powiemy tylko tyle, że wszystko obraca się wkoło technologii umożliwiającej kontrolowania pogody. Wiecie już dlaczego twórcy tak bardzo zachwalali zmienną aurę?
W ogromnym sandboksowym świecie Just Cause 4 pojawią się cztery różnorodne biomy: las deszczowy, łąki, góry i pustynia. Każdy biom zawiera własne, w pełni symulowane warunki pogodowe, a w trakcie przemieszczania się po świecie, w każdym jego regionie gracze mogą liczyć na nieco inne wrażenia. Za generowanie dynamicznej pogody odpowiada nowy silnik o nazwie Apex. System szybkiej podróży istnieje, ale w ręce graczy oddano tyle szybkich pojazdów, że korzystaliśmy z niego niezmiernie rzadko. Samochody, pojazdy opancerzone, łodzie, helikoptery, samoloty (nawet te pasażerskie)… tu jest dosłownie wszystko!
Gracze na przestrzeni rozgrywki w Just Cause nie tylko kierują poczynaniami krewkiego i uzbrojonego w swój kultowy hak Rico, ale także całej armii rebeliantów. Tak, oprócz wydarzeń w skali mikro, zawiadujemy także małą armią. Szkolimy nowe oddziały, wysyłamy je na misje i staramy się przesunąć linię frontu, zajmując kolejne połacie Solis. Są to jedynie pozorowane działania, bowiem zwycięstwo w danym sektorze zależy tylko i wyłącznie od Rico Rodrigueza. Oddziały walczą ze sobą na froncie, ale wróg nigdy nie przejmie Waszego sektora. We wcześniejszych odsłonach serii kolejne obszary przejmowało się wyłącznie zapełniając pasek „chaosu”, rosnącego wraz z rozwałką otoczenia. Tym razem „chaos” jest traktowany raczej jako waluta, którą można spożytkować.
Naprawdę ogromny świat upstrzony jest po brzegi różnego rodzaju aktywnościami. Od możliwości ciągnięcia głównego wątku fabularnego, przez liczne misje poboczne, przez misje treningowe pomagające armii, na zadaniach kaskaderskich kończąc. Z każdym z zadań powiązano interesującą historię. Kaskaderem Rico zostaje, by pomóc lokalnej ekipie filmowej nakręcić… dokument o państwie Solis. W Just Cause 4 naprawdę trudno się nudzić. Do całego tego arsenału zróżnicowanych misji i aktywności na mapie dochodzi możliwość organizowania sobie aktywności specjalnych. Być może zechcecie dokonać zrzutu zaopatrzenia, w skład którego wejdą zdalnie sterowany drony? A może działo o wielkiej sile rażenia?
Bohaterowi towarzyszy wciąż charakterystyczna dla serii Just Cause linka, dzięki której Rico może przyciągać się do elementów otoczenia lub pojazdów (nad którymi można następnie przejąć kontrolę), ale także na przykład… przyczepić przeciwnika do pędzącego samochodu. Wkurza Was helikopter? Przyczepcie się do niego linką, wywalcie pilota, a następnie wyskoczcie i odlećcie w siną dal w wingsuicie, by na koniec wylądować na spadochronie!
W Just Cause 4 funkcje linki można modyfikować. W alternatywnym trybie linka jest w stanie na przykład przyczepiać do ludzi i pojazdów zdalnie aktywowane silniki rakietowe. Chcecie wysłać przeciwnika w stratosferę? Przyczepcie do ścigających Was pojazdów kilka balonów i wyślijcie je na orbitę. Skutki zabawy z linką możecie zobaczyć na poniższym obrazku. Realistyczne? A gdzie tam. Za to dające multum frajdy!
JUST CAUSE 4 – TU CHODZI PRZEDE WSZYSTKIM O CHAOS I ZNISZCZENIE!
W arsenale Rico znajduje się zarówno broń konwencjonalna w postaci różnorakich strzelb, pistoletów i karabinów maszynowych, często z ciekawymi, alternatywnymi trybami prowadzenia ognia, ale także zasób gadżetów nie z tego świat. Broń wykorzystująca siły przyrody? Proszę bardzo: wind canon pozwoli dosłownie zdmuchnąć przeciwników z powierzchni ziemi, a lightning gun porazi prądem wszystkich wrogów w zasięgu. Twórcy Just Cause 4 dołożyli wszelkich starań, żeby nie zabrakło Wam sposobów na likwidowanie przeciwników.
Silnik fizyki w grze jest… specyficzny. Trudno jest powiedzieć, aby szybujące w powietrzu ciężarówki i samochody były czymś realistycznym – na pewno są widowiskowe. Trudno jest nam powiedzieć, czy skutki naszych zabaw z przeróżnymi gadżetami były efektami bugów, czy też czymś zamierzonym. Nie ulega wątpliwości, że Just Cause 4 jest trochę jak słynny Symulator Kozy. Nie ważne co się dzieje na ekranie – ważne, że dzieje się dużo, a możliwości gracza w zakresie kreowania chaosu są naprawdę duże.
Niestety, Rico nie może biegać, unikać pocisków lub nawet atakować wrogów wręcz. Nie zrozumcie mnie źle, przeciwnicy nie są wcale wymagający, a ich sztuczna inteligencja pozostawia często sporo do życzenia – po prostu brakuje tu… czegoś. Wszystkie bronie strzelają w gruncie rzeczy podobnie, mimo tak wielkiego ich zróżnicowania. Animacja ruchu postaci kuleje i trudno jest powiedzieć, żeby Just Cause 4 było produkcją AAA. Widać, że grafika jest piękna, jeśli spojrzymy na odległe miejsca. W detalu jednak wszystko prezentuje się co najwyżej przeciętnie. Przy tak dużym natężeniu akcji wiele rzeczy jednak schodzi na drugi plan i można przymknąć na nie oko.
Seria Just Cause nigdy nie miała aspiracji, by stać się ambitną, złożoną fabularnie produkcją. W Just Cause zawsze chodziło o rozwałkę, a tej jest w Just Cause 4 co nie miara. Sposobów na sianie chaosu jest tu całe zatrzęsienie, podobnie jak zróżnicowanych pukawek i pojazdów, które można wykorzystać w nakręcaniu apokalipsy nie tylko z lądu, ale także wody i powietrza. Just Cause nie jest grą najpiękniejszą, ale ma „to coś”, co daje satysfakcję z zabawy i skłania do włączenia jej więcej niż kilka razy. Just Cause 4 to piaskownica, w której można się po prostu powydurniać i odprężyć po ciężkim dniu w szkole lub pracy.
Mocne strony:
Słabe strony:
odprężający gameplay wybuchy, akcja, chaos! mnóstwo sposobów na efektowną destrukcję zróżnicowane pojazdy naprawdę wielki świat gry niezła optymalizacja
fabuła… jaka fabuła?! przeciętna oprawa graficzna motyw wojny mógłby być ciekawszy
Nadszedł dzień, na który czekały miliony graczy na całym świecie. 20 listopada 2018 roku to dzień oficjalnej premiery gry Battlefield V. Wiele osób, w tym my, w nową produkcję Electronic Arts i DICE zagrywa się już od kilkunastu dni. Nie będziemy Was czarować: nie zawiedliśmy się, a Battlefield V, wbrew wcześniejszym obawom, jest grą wciągającą, przemyślaną i… piękną. Tak, to jeden z najpiękniejszych tytułów obecnej generacji.
Twórcy Battlefield V w przeciwieństwie od załogi odpowiedzialnej za Call of Duty: Black Ops 4 nie zrezygnowali z trybu dla jednego gracza. W nowej odsłonie popularnego cyklu poznamy po raz kolejny Opowieści Wojenne, przedstawiające historie zwykłych ludzi stojących w obliczu II Wojny Światowej. O ile Battlefield 1 przedstawiał je w sposób mistrzowski, to w „piątce” misje są zrobione jakby… na siłę. Wcielając się w norweską bojowniczkę ruchu oporu, senegalskiego wojownika i brytyjskiego kryminalistę spoglądamy na okrucieństwa wojenne ich oczyma.
Misjom brakuje rozmachu charakterystycznego dla Battlefielda 1, z postaciami trudno jest się zaprzyjaźnić i aspekty fabularne zostały potraktowane troszkę po macoszemu. Postawiono na otwarte mapy i oddano w ręce graczy pewną dowolność w przechodzeniu kolejnych misji, ale nie ma tutaj emocji, które zachęcałyby do ich powtórzenia po jednokrotnym ukończeniu kampanii. Kampania trwa z reszta zaledwie 3-4 godzinki i jedynym dobrym powodem, dla którego warto ją zaliczyć, jest poznanie nowych mechanik gry (a jest ich trochę) i… przedmioty kosmetyczne, które gracze otrzymują za ukończenie poszczególnych epizodów.
Nie martwcie się jednak umiarkowanie ekscytującym „singlem”, bowiem w serii Battlefield clou zabawy był zawsze tryb rozgrywki wieloosobowej. Battlefield V nie tylko nie jest gorszy od poprzedniej odsłony serii, ale wprowadza liczne usprawnienia zabawy. Usprawnienia są na tyle znaczące, że zamykają usta osobom, które sugerowały, iż Battlefield V „będzie zapewne przypominał DLC do Battlefielda 1”.
BATTLEFIELD V – NOWOŚCI JEST MNÓSTWO!
Pierwszą z nowości są Wielkie Operacje, czyli rozwinięcie Operacji z Battlefielda 1. Każda z rozgrywek w ramach WO trwa kilka „dni bojowych”, a wszystko zaczyna się od Desantu. Dla przykładu, na mapie Narwik Desant skupia się na próbie sił między starającymi się zniszczyć działa artyleryjskie spadochroniarzami i ich obrońcami. Atakujący dostają się na miejsce akcji falami samolotów. Każdy z żołnierzy może zdecydować, w którym miejscu chce wyskoczyć. Kiedy uda wam się wylądować, musicie współpracować z drużyną, by zlokalizować bomby i zniszczyć umocnienia wroga.
Rywalizacja w ramach danego dnia toczy się na innej kombinacji map i trybów. Wszystkiemu towarzyszy wojenna fabuła uzasadniająca wydarzenia mające miejsce na ekranie. Od wyników kolejnych starć zależy rozwój fabuły oraz wygląd pola walki. Jeśli walka na przestrzeni całego konfliktu będzie dostatecznie zacięta, dojdzie do Ostatecznej Rozgrywki. Podczas niej gracze… nie mogą się odradzać. Przegrywa drużyna, której wszyscy członkowie zostaną zabici. Ilość dostępnej amunicji (lub jej brak) zależeć będzie od skuteczności drużyny w poprzednich dniach. Tu docieramy do drugiej istotnej zmiany: zwiększonego nacisku na współpracę w obrębie 4-osobowego oddziału.
W Battlefieldzie V znacząco zwiększono rolę poszczególnych klas. Amunicji jest naprawdę mało i bez żołnierza wsparcia w pobliżu szybko wyprztykacie się z pocisków. Kolegów z 4-osobowej drużyny wskrzeszać może każdy wojak, ale medycy robią to zdecydowanie najszybciej. Regeneracja punktów zdrowia jest szalenie wolna i bez apteczek medyka… będzie ciężko. Można wprawdzie korzystać z opatrunków osobistych, ale ich skuteczność jest mizerna. Rola dowódcy drużyny jest teraz większa, a gra zachęca do wykonywania jego rozkazów. Po uzbieraniu odpowiedniej liczby punktów dowódca może na przykład zesłać na linię wroga… rakietę V1. Jak widzicie, na polu walki dzieje się sporo.
Wzięcie udziału w pełnej kampanii Wielkich Operacji może trwać nawet godzinę, ale rozgrywka wcale się nie dłuży. Podobnie jak w innych trybach w Battlefield V szybko pojawia się syndrom „jeszcze pięciu minut”. Pięć minut przeradza się w piętnaście i ani się obejrzycie, a przeskoczycie do kolejnej rozgrywki. Jest to zasługa przede wszystkim świetnie odwzorowanego klimatu wielkoskalowego konfliktu.
Trzecią ze znaczących zmian, które znakomicie poprawiły miodność rozgrywki, jest udoskonalony system progresji. Zapomnijcie o nużących na dłuższą metę nagrodach z Battlefielda 1. Teraz personalizacja żołnierza oraz dostępnych w grze pojazdów jest niesamowicie rozbudowana. Zmienić można teraz nie tylko skórki nakładane na poszczególne elementy broni i pojazdów oraz wyposażenie. Wraz ze zdobywaniem punktów doświadczenia doskonalić można umiejętności żołnierza w zakresie obsługi danego typu broni, odblokować umiejętności przydatne na polu walki, a nawet specjalne gadżety montowane na poszczególne pojazdy – choćby osłony gąsienic w czołgu. Co więcej, odblokować można różne rodzaje czołgów, różniące się od siebie zachowaniem na polu walki. Niuansów jest znacznie więcej i systemowi progresji można śmiało poświęcić osobny artykuł.
WOJNA JESZCZE NIGDY NIE BYŁA TAK REALISTYCZNA
Battlefield V tworzy tak fenomenalną atmosferę teatru szeroko zakrojonych działań wojennych, że momentami aż trudno w to uwierzyć. Zaczyna się od oprawy graficznej, która została dopracowana w najdrobniejszych detalach. Gra wygląda fenomenalnie już w rozdzielczości Full HD. Pola walki wyświetlane wysokich lub ultra detalach po prostu zapierają dech w piersiach. Jeśli nie macie monitorów 4K lub Wasz sprzęt nie radzi sobie z wyższymi rozdzielczościami, możecie za pomocą suwaka aktywować supersampling tekstur w zakresie do 200%. Dzięki temu gra wyświetlana nawet na monitorach „tylko” Full HD jest bajecznie szczegółowa. Battlefield V jest też jedną z pierwszych gier oferujących wsparcie dla technologii NVIDIA RTX. Nowe karty graficzne NVIDIA GeForce RTX, będące w stanie obsłużyć ray tracing, zapewniają nie tylko najwyższą wydajność, ale także pozwalają wyświetlić jeszcze bardziej realistyczny obraz. Co ciekawe, do uruchomienia Battlefielda V wcale nie trzeba nowoczesnego komputera i gra wygląda, i działa dobrze nawet na leciwym już GeForce GTX 960 i procesorze z rodziny Core i5.
Ogromne mapy będące w stanie pomieścić nawet 64 graczy są doskonale przemyślane i urozmaicone, a pokonanie ich na piechotę wzdłuż i wszerz trwa wieczność. Na otwartych przestrzeniach nie brakuje bujnej roślinności, urozmaiconej rzeźby terenu, ale także domów i gospodarstw stanowiących schronienie przed bronią niskokalibrową i doskonałe punkty do okopania się. Wszystkie struktury można niszczyć, ale gracze mogą je też umacniać, co jest nowością w Battlefield V. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby w wyznaczonym miejscu żołnierze wykopali okop, zabili okna deskami lub wznieśli strukturę defensywną z worków z piaskiem. Takie umocnienia są w stanie diametralnie zmienić przebieg walki. Przez areny działań suną czołgi, stanowiące wsparcie dla piechoty, nad głowami graczy latają samoloty – wszystkie pojazdy są oczywiście sterowane przez graczy. Wielkiej wojennej rozróbie towarzyszy udźwiękowienie, którego nie powstydziłby się dobry, hollywoodzki film. Pole wirtualnej walki jeszcze nigdy nie było tak realne.
Nowe mechanizmy rozgrywki, czwarta kampania, tryb kooperacyjny, Battle Royale, bronie, pojazdy, mapy, a nawet tryby gry będą wprowadzane wraz z kolejnymi aktualizacjami. Wszystkie dodatki do Battlefielda V będą bezpłatne, co potwierdziło już EA. Pierwszy rozdział wprowadzi do gry kolejny epizod dla pojedynczego gracza – „Ostatni Tygrys”, nową mapę „Panzerstorm”, udostępni poligon treningowy oraz da szansę wyróżnienia się na polu bitwy dzięki personalizacji pojazdów. Wszystko to już 4 grudnia. Kolejny rozdział, debiutujący w styczniu, wprowadzi tryb współpracy o nazwie Siły Połączone, a także zapewni nowe tryby gry – Szturm oraz Drużynowy Podbój. W rozdziale trzecim zostanie wprowadzony oczekiwany tryb Battle Royale oraz nowa mapa w Grecji. Po nich pojawią się kolejne aktualizacje dodające nowe pola bitwy.
Po tym co zobaczyliśmy już na etapie premiery Battlefielda V nie możemy doczekać się tego, co przyniesie przyszłość. Widać, że Electronic Arts miało przede wszystkim mnóstwo świetnych pomysłów na wciągającą rozgrywkę wieloosobową, a kampanię dla jednego gracza dodało… jakby z obowiązku. To nic, jesteśmy w stanie przymknąć na to oko – mało kto kupuje takie produkcje dla „singla”. Zawartości w różnorakich trybach multiplayer jest tu przecież tak wiele, że z powodzeniem można by nimi obdarzyć kilka dobrych gier. Jeśli do tego wszystkiego dodamy fakt, że w marcu w grze pojawi się modny od jakiegoś czasu tryb Battle Royale… Battlefielda V po prostu nie da się nie lubić. Tytuł ten urzeka klimatem wielkoskalowego pola walki, piękną grafiką i możliwościami jakie daje w zakresie personalizacji żołnierzy. Battlefield V to bezapelacyjnie najlepsza gra wieloosobowa w realiach II Wojny Światowej.
Mocne strony:
Słabe strony:
fenomenalny klimat pola walki garść innowacji angażujący system progresji szerokie możliwości w zakresie personalizacji żołnierza ogromne, ciekawe mapy możliwość destrukcji otoczenia nacisk na współpracę wciągająca rozgrywka piękna oprawa graficzna świetne udźwiękowienie obsługa technologii NVIDIA RTX bezpłatne dodatki!
Nie ma co ukrywać, Wiedźmin 3: Dziki Gon był naprawdę świetną grą. Za sprawą tego tytułu CD Projekt RED jest uwielbiany przez miliony ludzi na całym świecie. Sprawił on, że każdy z niecierpliwością czeka na kolejne produkcje studia, takie jak Cyberpunk 2077. Niedawno głód na nie został co nieco zaspokojony – poprzez niespodziewaną grę Wojna Krwi: Wiedźmińskie opowieści, która pierwotnie miała być kampanią fabularną w Gwincie, a która zadebiutowała na rynku obok wieloosobowej karcianki.
Oczywiście, nie mogliśmy w Wojnę Krwi nie zagrać i nie przygotować dla Was jej recenzji. Wreszcie, po spędzeniu długich godzin w grze jesteśmy gotowi na to, aby podzielić się naszymi odczuciami z zabawy.
Czym jest Wojna krwi?
Wojna Krwi: Wiedźmińskie Opowieści przedstawia wydarzenia, które miały miejsce w wiedźmińskim świecie przed akcją z pierwszej gry z serii Wiedźmin. Główną bohaterką gry jest Meve, królowa Lyrii i Rivii, która nagle musi stawić czoła Imperium Nilfgaardu. To rozpoczęło swoją inwazję na jej i inne okoliczne kraje. Podczas przygody poznajemy wiele niezależnych postaci znanych z książek Sapkowskiego, a także mamy okazję zwiedzić niewidziane dotąd w grach krainy.
Wojna Krwi jest produkcją eksperymentalną. Jej świat przypomina bowiem co nieco świat z serii Heroes of Might & Magic, w którym poruszamy się po świecie naszym bohaterem i armią, zbierając surowce potrzebne do rozbudowywania naszego obozu i odkrywając kolejne miejsca, jednakże bitwy toczone są tutaj zupełnie inaczej – z pomocą kart, jak w Gwincie. Mamy więc tu do czynienia z połączeniem karcianki, przygodówki, strategii i RPG, w którym podejmowane przez nas decyzje mają wpływ na dalszy przebieg rozgrywki.
Fabularnie CD Projekt RED jak zwykle nie zawodzi
Zabawę w grze rozpoczynamy w momencie powrotu Meve do jej królestwa, gdzie po drodze do stolicy musimy stawić czoła niespodziewanie siejącym spustoszenie bandytom. Poznajemy tu pierwsze postaci, takie jak samą królową, hrabiego Caldwella czy Raynarda, a także uczymy się zasad rozgrywki. Z czasem dowiadujemy się, że Nilfgaard rozpoczął swoją kolejna inwazję na Królestwa Północy i zmierza na miasto Dravograd. Królowa oczywiście rusza z odsieczą, a my kierujemy jej poczynaniami.
No cóż, na temat samej fabuły nie możemy powiedzieć Wam więcej, z oczywistych względów. Jest ona jednak świetna i pełna zwrotów akcji, przez co trudno trzymać język za zębami. Chociaż sam prolog gry, którego przejście nam zajęło około 5 godzin, może wydawać się niektórym nieco nudnawy, warto wytrwać w Wojnie Krwi do kolejnych rozdziałów historii, rozgrywających się na kolejnych obszarach świata Wiedźmina.
Na szczególną pochwałę zasługuje narracja w grze. Dialogi i wypowiedzi postaci są napisane tak dobrze jak Wiedźminie 3. W zależności do swojego pochodzenia, wychowania czy sposobu bycia, każda postać mówi w inny sposób i posługuje się innym słownictwem, co nadaje im autentyczności. A narrator? Gdy ten cokolwiek czyta, można zamknąć oczy i rozkoszować się tym co mówi, wyobrażając sobie opisywane wydarzenia, zupełnie jakbyśmy słuchali audiobooka.
Skoro mowa o postaciach, warto dodać, jak barwne te są. Poza stanowczą i mądrą królową mamy w Wojnie Krwi do czynienia z doradcą, który, jak to niektóre postacie powtarzają, powinien wyjąć kopie z rz**i, a także nietypowym bandytą czy rycerzem parającym się pracą Wiedźmina. Jeśli myśleliście, że gra nie poradziłaby sobie z tym, iż to nie Geralt jest głównym bohaterem, byliście w ogromnym błędzie. Meve doskonale radzi sobie z tym brzemieniem.
WOJNA KRWI COŚ NAM PRZYPOMINA
Trochę „hirołsy”
Jak już wspomnieliśmy, w Wojnie Krwi poruszamy się naszą bohaterką po różnorodnych mapach niczym w Heroes of Might & Magic, choć oczywiście nie w turach. Tutaj także zbieramy surowce, które potrzebne są nam do rozbudowywania naszej armii oraz do powiększania naszego obozu. W tym świecie po drodze możemy jednak spotkać postaci, z którymi możemy wchodzić w interakcje wpływające na fabułę gry, czy też takie mniej ważne, które po prostu mają do powiedzenia coś ciekawego, zabawnego, bądź odpowiadającego panującemu klimatowi.
Jeśli chodzi o sam obóz, stanowi on naszą siedzibę. Znajduje się w nim wiele konstrukcji, które stale możemy ulepszać, co daje nam dostęp do nowych kart czy pozwala nam na powiększenie talii. My najbardziej lubiliśmy odwiedzać w obozie Kantynę, w której można prowadzić konwersacje z wszystkim postaciami, które dotychczas dołączyły do naszej drużyny. Ważnym elementem bazy jest również plac ćwiczebny, na którym możemy testować nasze zestawy kart.
Obóz jako całość świetnie pasuje do wojny krwi. Przypomina on nam stale, że nie jesteśmy wiedźminem, który przemierza świat samotnie, a władczynią, która posiada własną armię i która musi zapewnić tej armii odpowiednie warunki do życia.
Gwint dla jednego gracza
W przeciwieństwie do tego, z czym mamy do czynienia w Heroes of Might & Magic, w Wojnie Krwi każda bitwa rozgrywana jest jako potyczka karciana rodem z Gwinta. Tu nie walczymy jednak z innymi graczami, a komputerem. Odmienne od Gwinta są tutaj też opisy i umiejętności wielu kart.
Aby upewnić się, że tego typu bitwy nas nie znudzą, CD Projekt Red zastosował ciekawe rozwiązanie. Nie każda potyczka w grze to bowiem potyczka pełnowymiarowa, jak w Gwincie. Często mamy do rozegrania po prostu jedną rundę.
Najciekawsze spośród wszystkich potyczek są tak zwane Zagadki. W ich ramach często musimy pokonać jakiegoś potwora, pozbyć się czegoś z planszy, odpowiednio ułożyć karty, czy nie dać Meve zginąć. Zadania te musimy realizować z pomocą predefiniowanych zestawów kart. Niektóre zagadki są naprawdę świetne i przy wielu z nich trzeba się nieźle nagłówkować. Nie zabrakło w nich także… easter eggów. Najlepiej będzie, jeśli sami przekonacie się jakich.
Warto wspomnieć, że często bitwy w grze są fabularyzowane. Podczas gdy my będziemy układać sobie na planszy kolejne karty, nasi bohaterowie będą ze sobą rozmawiać, czy też wymieniać się obelgami z przeciwnikiem.
Ogólnie rzecz biorąc, bitwy w Wojnie Krwi są ciekawą odskocznią od rozgrywek w Gwincie. Odmienne zasady i opisy kart sprawiają, że nie mamy do czynienia z kalką z sieciowej karcianki.
CZY COŚ W WOJNIE KRWI SIĘ NAM NIE PODOBA?
Kwestia muzyki i obrazu
Wiemy, że niektórzy mogli przywyknąć do trójwymiarowej grafiki z Wiedźmina 3, niemniej dwuwymiarowa grafika z Wojny Krwi prezentuje się niezwykle ładnie. Komiksowy styl, w którym zaprojektowane zostały postaci, mapy i krajobrazy naprawdę przypadły nam do gustu. Z trójwymiarem także mamy w tej grze do czynienia, ale podczas samych bitew. Wygląda on już nieco gorzej, ale stanowi on niezłe tło dla animacji, które możemy podziwiać w ramach potyczek.
Jeśli podobała Wam się muzyka w Wiedźminie 3, to i ta z Wojny Krwi powinna się Wam spodobać. Jest ona utrzymana w tym samym stylu, a to przez to, że ponownie odpowiada za nią Marcin Przybyłowicz. Muzyka jest klimatyczna i świetnie dopasowana do wydarzeń w grze. Warto pochwalić również dobór aktorów dubbingowych, którzy świetnie wczuli się w swoje role. Nawet postaci drugo i trzecioplanowe brzmią tutaj przekonująco.
Czy Wojna Krwi to gra idealna?
No cóż, gier idealnych najzwyczajniej w świecie nie ma. Naszym zdaniem jednak Wojna Krwi to produkcja, która może pochwalić się bardzo małą ilością bolączek. Przede wszystkim w grze denerwowały nas nieliczne bugi związane z działaniem kart. Było ich jednak bardzo mało i wierzymy, że zostaną one naprawione w przyszłych aktualizacjach.
Za wadę można również uznać to, że gra nie karze nas za przegrane potyczki. Gdy nam się coś nie uda, możemy po prostu zacząć walkę od początku. Niektórzy narzekają również, że nawet na najwyższym poziomie trudności gra nie stanowi wielkiego wyzwania. Rzeczywiście, z czasem armię można rozwinąć na tyle, że niemal każda bitwa jest banalnie prosta, ale graliśmy tylko na najniższym poziomie trudności, więc trudno ocenić nam, czy tak samo jest na tych wyższych.
Nie ma co ukrywać, tak jak wiele osób nie spodziewaliśmy się niczego wielkiego po Wojnie Krwi. Otrzymaliśmy jednak grę, która świetnie łączy cechy wielu gatunków, a na przejście której potrzeba kilkudziesięciu godzin. Naszym zdaniem dla fanów prozy Sapkowskiego i gier z serii Wiedźmin jest to pozycja obowiązkowa. Z pewnością nie pożałujecie spędzonego przy niej czasu.
Mocne strony:
Słabe strony:
ciekawa fabuła świetna narracja możliwość podejmowania wyborów mających wpływ na dalszy przebieg gry unikatowe zagadki wiedźmiński klimat genialnie napisane postaci świat większy niż się spodziewaliśmy przyjazna dla oka oprawa wizualna
nieliczne błędy związane z kartami gra nie karze za przegrane potyczki